piątek, 30 grudnia 2016

"Everest. Góra gór", aut. Monika Witkowska, 2013, książka

"Everest. Góra gór", aut. Monika Witkowska, 2013, książka

Wlasnie pomyslalem sobie, ze usiade i napisze posta o książce, która przeczytałem już jakiś czas temu. Krążąc po domu zastanawielm się od czego zacząć. Przeciez Everest, wspinaczka na Gore Gor to takie oczywiste, teraz wręcz powszednie. Co w tym, w tej książce jest ciekawego, innego, ze warto po nia siegnac, poswiecic czas na jej przeczytanie.
A tu w Trojce (piątek - lista przebojow) zagrali Leonarda Cohena. Zatrybilo mi w glowie i bezwiednie przypomniał mi się wywiad z L. Cohenem emitowany na antenie Trojki w bloku bodaj Piotra Metza, gdzie tuz po wydaniu ostatniej plyty, niewielka grupa dziennikarzy zadawala pytania Mistrzowi. Pamietam, ze pierwsze wyslyszane dotyczyło obietnicy L. Cohena o rzuceniu palenia (na plycie jest jego foto z papierosem). Odpowiedz Cohena brzmiała (uruchomcie wyboraznie, usłyszcie ten głęboki, charakterystyczny glos i wolno, od niechcenia rzucone) - "You know, there are some guys you can't trust". A zaraz potem pytanie o opinie Cohena na wlasnie-co-opublikowana informacje o Noblu dla Boba Dylana.
I odpowiedz: "To tak, jakby na najwyzsza gore wnieść i przybic tabliczke Najwyzsza Gora"....

Najwyzsza gora jest jedna i najwazniesza. Ksiazka Moniki Witkowskiej nie traktuje o heroizmie, walce, konaniu z zimna itp. Jest raczej rodzajem zgrabnego, napisanego dość prostym jezykiem reportazu o decyzji wejścia na Everest i realizacji tego postanowienia. Tym ciekawsza, ze rozszerzona o krótkie, zwiezle wtręty (wyróżnione innym kolorem, zwykle dwie kartki) dotyczące np. jakow, Szerpow, skrocony słownik szepsko-polski, ilości osiemdziesialatkow którzy weszli na Everest itp.
Czyta się to latwo. Autorka skupia się na technicznej stronie znaczącego jednak przedsiewziecia jakim jest wejście na Gore Gor. Dowiadujemy się ile kosztuje uczestnictwo w takiej wyprawie, ile trzeba mieć na to czasu, z jakiech agencji korzystać, jakie ciuchy/buty trzeba mieć. Nie mniej ciekawy jest problem siusiania i sposoby jego rozwiazywania, miejsca w necie gdzie można kupic stosowne, sluzace do tego akcesoria. Tlen, butle, maski - tutaj także znajdziemy wskazówki czego uzywac, co odrzucić.
Ksiazka ma nowoczesna konstrukcje, co oznacza, ze kolejne rozdzialy sa krótkie, zwarte, przeplecione specjlanie oznaczonymi stronami-wrzutami poglebiajacymi wiedze o temacie rozdzialu, a dobrej jakości zdjęcia ilustrują/uzupelniaja tekst. Nie wiem, czy strona formalna książki, sposób jej zredagowania to pomysl autorki czy wydawnictwa. Mnie się TO podobalo.

"Everest. Góra gór" fajnie mi się czytala.
Dobrze się ja oglda. Zawiera mnóstwo autorskich zdjęć. Stanowia dodatkowa wartość.
Przeczytalem i przeczytam sporo książek o gorach, wlazeniu na nie i mogę ja polecić każdemu, kto (a na pierwszym miejscu listy Trojki Leo Cohen - "You want it darker") lubi góry, kogo interesują dokonania polskich himalaistów, dla kogo Kukuczka i Rutkiewicz to osoby rozpoznawalne, znane.
Autorka "Everest. Góra gór" znalazła wlasny, autorski sposób na opowiedzenie swojej historii wejścia na Everest. To jest jedna z wartości tej książki. Inne jej zalety najlepiej ocenicie sami czytając 319 stron tej ciekawej moim zdaniem książki.
Myslalas(es) o wejściu na Everest?
Przeczytaj ZANIM podejmiesz wyzwanie.
Koniecznie!

niedziela, 25 grudnia 2016

"W domu. Krótka historia rzeczy codziennego użytku" (At home. A history of private life), aut. Bill Bryson, 2013, książka

"W domu. Krótka historia rzeczy codziennego użytku" (At home. A history of private life), aut. Bill Bryson, 2013, książka

To druga po "Historii prawie wszystkiego" ksiazka Billa Brysona, która przeczytałem. Ponownie jestem pod ogromnym wrazeniem erudycji autora, umiejetnosci poruszania się wśród roznych zagadnień, dyscyplin naukowych, kierunkow filozoficznych oraz latwosci z jaka autor przybliza rzeczy trudne, skomplikowane przeciętnemu czytelnikowi. Ten facet ma prawdziwy dar opowiadania w sposób przystępny, ciekawy, o odkryciach, wynalazkach, nauce, modzie, architekturze, historii.
Do tego robi to w sposób dowcipny (dot. "W domu..."), a jego poczucie humoru to dyskretne zmruzenie oka, cos co wywoluje uśmiech, umozliwia latwiejsze przyswajanie poważnych problemów, dat, nazwisk.
Obie książki sa fascynujące.

Przypadek sprawil, ze bedac "w miescie" miałem "okienko", wpadłem do EMPIKu z zamiarem kupienia zupełnie innego tytułu. Tego co chciałem nie bylo, krazylem miedzy polkami i zobaczyłem te wlasnie ksiazke. Tytul: "W domu" nie wygląda/brzmi zbyt atrakcyjnie. Nie sadze, żeby ktoś, kto nie zna "Historii prawie wszystkiego" kierowany impulsem kupil te ksiazke. Wzialem ja "w ciemno" kierując się nazwiskiem autora. Nie zaluje.
Mysle, ze takie książki powinny trafiać na liste lektur szkolnych. Może nie tych obowiązkowych, może uzupełniających, w szkołach licealnych. Mysle, ze takie lektury mogą prowokować do głębszych studiow, być powodem wyzwolenia się konkretnych zainteresowan czytelnikow, zwłaszcza tych młodych. Zachecaja do poznawania, odkrywania, badania.
Ksiazki Billa Brysona sa interdyscypilnarym kalejdoskopem wielu dziedzin zycia, wglądem w rozwój historii cywilzacji, jej postępu. Każdy kolejny rozdzial, to kolejna porywjaca historia. Zwykle zupełnie innna od porzedniej, bo dotycząca innego aspektu zycia. Konstrukcja taka jak "Muppet show". Nowy rozdzial, koncentracja nad nowym tematem i zanim czytenik zdazy się znuzyc, kolejny rozdzial, kolejne problemy, dokonania.
W przypadku "W domu.." osia książki jest dom do którego wprowadza się autor wraz z rodzina. Przeprowadzka do starej, anglikańskiej plebanii, przemieszczanie się po jej kolejnych pomieszczeniach staje się przyczynkiem do znakomitych rozpraw o zwyczajach, postępie naukowym, obyczajności i mnóstwie innych aspektow zycia glownie w odniesieniu do kultury anglosaskiej. Rozpietosc dyscyplinarna jest imponujaca. Ksiazka kaze wierzyc w potege ludzkiego rozumu, który chociaż czasami prowadzi nas na manowce, to w konsekwencji jesteśmy do przodu.
Goraco polecam!

sobota, 24 grudnia 2016

Mikołaj, jaki jest każdy widzi! Wigilia 2016.12.24

Mikołaj, jaki jest każdy widzi! Wigilia 2016.12.24
Wszystkim: tym którzy zaglądają na mojego bloga,
oraz tym którzy tutaj nie zaglądaj (ci maja
gorzej bo się o tych życzeniach nie dowiedzą),
życzę radości, spokoju i fajnego Mikołaja jak ten,
który mnie odwiedził, któremu, chociaż był szybki,
 zdążyłem zrobić foto.
(Aha! Spokój i radość to zero rozmów o polityce!)
 

niedziela, 18 grudnia 2016

"Zrób sobie kraj" (DIY country), reż.A. Butts, Francja, 2016, 2016.12.11 "Muranów"

"Zrób sobie kraj" (DIY country), reż.A. Butts, Francja, 2016, 2016.12.11 "Muranów"

Mialem w planie wizyte w Trójce i probe dostania się na koncert Moniki Brodki. Stalo się inaczej. Uslyszalem w radiu informacje o przeglądzie filmow dokumentalnych Watch Docs i pokazie "Zrob sobie kraj".
Wybralem film.
To przejmujący dokument o powstaniu samozwańczej Donieckiej Republik Ludowej. Zrobiony przez angielskiego operatora/reżysera, za francuskie jak rozumiem pieniądze film jest porazajacym dowodem na to co może zrobić grupka zdeterminowanych, gotowych na wszystko "politykow", którzy w imie wymiernych korzyści finansowych pochaja Donbas ku wojnie. Jest to możliwe dzięki wsparciu społeczeństwa zindoktrynowanego rosyjska propaganda, finansowej i militarnej pomocy Rosji i opieszalosci Ukrainy.
To przerazajacy film o wojnie domowej, w której gina obywatele tego samego kraju, mowicy tym samym jezykiem, majacy wspolna, nielatwa historie. Nawet jeśli uzwgledni się fakt, ze Donbas to w 80% ludność rosyjskojezyczna, to przecież nadal ten sam narod.
W czasie bratobójczych walk zginelo 9 tys. ludzi i nadal gina.

Jednak to co mnie uderzylo najbardziej to pewna analogia do tego co się dzieje obecnie w Polsce.
Niewielka grupa frustratów usilujaca wszelkimi sposobami zdestabilizować panujący lad nawolujac do ulicznej konfrontacji to wlasnie Donbas.
Ze wszystkimi konsekwencjami.

Ciekawa i uderzajca jest rola "uzytecznych idiotow" (termin ukuty przez Lenina). Zostaja szybko zastąpieni, wyparci, a ich zdanie przestaje być wazne. Pozostaja idiotami, których uzytecznosc miała znaczenie w początkowej fazie rokoszu. Film zrobiony jest przez osobe bezstronna. Powalajace sa zdjęcia/sceny fałszowania referendum i nie o fałszowanie tu chodzi, ale cynizm i szczerość organizatorow, którzy przy wlaczonej kamerze (mieli pelna swiadonmosci, ze sa nagrywani) ustalają sposób fałszowania i wyniki...
Czy kazdy może sobie zrobić kraj?

Z pewnoscia każdy może wyrobić sobie opinie o "Zrob zobie kraj". Majac polski IP komputera można film obejrzeć za darmo na platformie vod.pl. (limitowany czas darmowego dostępu).

Po projekcji (darmowej, pelna sala) odbylo się spotkanie z A. Buttsem, który opowiadal powstaniu filmu, odpowiadal na pytania widzow. Było to nie mniej intersujące niż sam film.

A Monika Brodka?
Poczeka. (chociaż nie palnuje kupienia  cd "Clashes".)

sobota, 17 grudnia 2016

Zima? sobota 2016.12.17

Zima? sobota 2016.12.17
Jest około 9:30, temp. minus 3-4 st.
wracam nad lokalnym bagienkiem,
gdzie szron, bezwietrzna pogoda,
zamieniły kępy wikliny w ciekawe,
kształtne formy, które mogły by być
inspiracją dla M. Abakanowicz.
I chociaż szaro, mgliście i zimno,
 warto było się ruszyć.

środa, 14 grudnia 2016

The Rolling Stones Olé Olé Olé!: A Trip Across Latin America, GB, 2016, film, w kinach

The Rolling Stones Olé Olé Olé!: A Trip Across Latin America, GB, 2016, film, w kinach

Niewiele jest filmow muzycznych.
Taki film to swieto.
Okazja do spędzenia prawie 2h w towarzystwie grającej ponad 50 lat kapeli rockowej.
Film dla każdego! Dla fana rock&rolla pozycja obowiazkowa.

Bohaterami filmu sa The Rolling Stones i muzyka rockowa. Zjawisko kulturowe. Fenomen ktory dociera do mnie każdego dnia, kiedy wlaczam rano radio, który towarzyszy mi caly dzien. Wejscie na ekrany polskich kin zbiega się z wydaniem kolejnej plyty Stonsow "Blue & Lonesome" . Studyjna plyta na która kapela kazala czekac swoim fanom ponad 10 lat. Tym razem sa to covery kawalkow  bluesowych, powrot do korzeni, do muzyki dzięki której powstali. Bo to wlasnie niesione pod pacha rythm&bluesowe winyle zwrocily na siebie uwagę dwóch chlopakow z Dartford, którzy za chwile dali zycie kapeli The Rolling Stones.
Był rok 1961...

Film mnie wzruszyl.
Jest w nim mnóstwo smaczków, wśród nich opowieść Keitha i Micka o koncertach w Argentynie, gdzies w latach 80-tych i koleżankach, które z piskiem wypadly z toalety, gdyż ze spłuczki wyskakiwaly czarne, bezokie zaby. Rzecz miała miejsce na farmie, która wynajęli na czas pobytu w Argentynie. Jest tych opowieści więcej, plus mnóstwo znakomitych zdjęć z południowo amerykanskiej trasy, gdzie w tle czeka niesamowity, darmowy koncert na Kubie przed ponad milionowa publicznoscia.
Film mnie wzruszyl, bo wzruszające sa emocje z jakim Stonsi sa witani w każdym z odwiedzanych krajów. Element wolności niesionej przez rocka, zwłaszcza tam, gdzie rzadzily junty wojskowe jest wielokrotnie podkreślany, mocno artykuowany w odniesieniu do Argentyny, Chile i oczywiście Kuby.
Rock muzyką wolności.
Rock muzyką zakazaną w wielu krajach.
Rock sztuka, której bali się owczesni i dzisiejsi dyktatorzy.

Wiesc gminna niesie, ze za koncert w Warszawie (1967) zapłacono Stonsom wodka (z braku dewiz, czy innych wartości dających się latwo wymienić na twarda walute). Jednak ulubionym alkoholem Keitha była/jest nie polska gorzala, ale Jack Daniels, a reszta używek... Jak Ci faceci to przezyli? Jak w takiej formie, która widzimy na filmie mogą funkcjonować do dzisiaj? Moim zdaniem to kolejny fenomen, który powinien być przedmiotem studiow naukowych. Mam prywatna teorie według której oni sa wewnętrznie zmumfikowani, zakonserwowani, odporni na wszelkie choroby i przypadlosci.
Tak, będą zyc wiecznie, tak jak wiecznie zyc będzie ich muzyka.

czwartek, 8 grudnia 2016

"Gimme Danger", reż. Jim Jarmusch, USA, 2016, film, właśnie na ekranach

"Gimme Danger", reż. Jim Jarmusch, USA, 2016, film, właśnie na ekranach

Oceniam film jako poprawny, czyli gdzies w okolicach "5" w dziesięciopunktowej skali filmweb.
Jego glowna zaleta jest to, ze jest, bo jednak po osobie reżysera i scenarzysty w jednej osobie oczekiwałem więcej. Teza, proba jej udowodnienia, ze The Stoogies byli jedna z ważniejszych kapel w historii muzyki wydaje mi się być co najmniej naciagana.
Jednak warto zobaczyć ten film. Jest tak mało filmow muzycznych, ze pojawienie się kolejnego na naszych ekranach jest dla mnie swietem, dobrym podwodem, żeby siadając w kinie podążać  za opowiadana, w tym przypadku przez Iggy Popa, historia.

Ubiegly tydzień był bogaty w doznania muzyczne. Poniedziałek - Mariza - fado, czwartek - Taco Hemingway - rap, sobota - The Stoogies/Iggy Pop - punk rock. Niezla rozpietosc.

Ogladajac film Jima Jarmuscha trzeba pamietac, ze on i Iggy to dobrzy kumple, a "Gimmie Danger" to moim zdaniem rodzaj laurki, do tego trochę lukrowanej dla Iggiego i The Stoogies. Czy warto poswieciec film kapeli, której zasieg ograniczal się do kliku hrabstw, która wydala 3 plyty, których nikt nie chciał kupować/sluchac i obsceniczny wokalista sciagajacy na swoje koncerty skromna grupke fanow. W filmie przypisuje się The Stoogies zapoczątkowanie punk rocka, wskazuje na nich jako zrodlo inspiracji dla wielu innych grup, zwłaszcza Sex Pistols.
Jak zwykle sukces ma wielu rodzicow (jeśli uznac punk za sukces).

Film odbieram jako zapis destrukcji. Czytalem biografie Iggy Popa (TU moja opinia) i mogę powiedziec, ze film wraz z komentarzem Iggy Popa to prawda lukrowana. Ci faceci byli faktycznie ćpunami, tylko w niewielkim stopniu muzykami. O ile Iggy się obronil, okrzpel jako artysta i co istotne przezyl (w dużej mierze dzięki Dawidowi Bowie), o tyle cala reszta kapeli przeniosła się do Krainy Wielkich Łowów już jakiś czas temu.

Wiec kto stworzyl punk-rocka? The Stoogies, czy Sex Pistols? Mysle, ze żadna z tych kapel. Sądzę, ze powrot do prostej, bezpretensjonalnej, dzikiej muzyki, to znak czasu, efekt zmeczenia progresywnym rockiem, kapelami, których koncerty wymagaly ogromnego wysiłku organizacyjnego, taboru tirów ze sprzętem, masy kasy. Grazowe granie było zawsze. Ktos nazwal je punkiem, potem grungem, gdzies wyszedł z podziemia rap i hip-hop. Pojawanie się nowych gatunkow, powrot do prostoty odbieram jako naturalne falowanie rynku, potrzeb, nastrojow. Rodzaj ewolucyjnej samoregulacji. Jak cos urośnie zbyt duże, trudne do wyżywienia, to po jakims czasie ginie, zpada się, w miejscu implozji powstaje cos nowego, bywa, ze to nowa, bardziej atrakcyjna jakość. W jakims stopniu dowodem tego falowania jest Jack White. Ten facet potrafi zaskakiwać prostota której kwintesnecja jest jego sklonnosc do grania na tanim sprzęcie, gra na skonstruowanej ad hoc "gitarze" w "Będzie Głośno" (TU moja opinia).
Ktos kiedyś powiedział, ze wszystko już było. Ze wszystko, lacznie z muzyka, jest wtorne.
Ogladam jednym okiem wygrany przez Legie mecz (ze Sportingiem), pisze tego posta i mysle sobie, ze może odpowiedz na pytanie kto był pierwszy nie jest takie ważne, jak ważne jest to, ze rozne, bardzo rozne gatunki muzyczne koegzystują ze soba, znajduja swoich odbiorcow, fanow.
Fado, rap, punk.
Co przyniesie kolejny tydzień?
Widze, ze w kinach Stonsi z Hawany...

niedziela, 4 grudnia 2016

Mariza, live, Torwar, poniedziałek 2016.11.28

Mariza, live, Torwar, poniedziałek 2016.11.28

Nie moglem pominąć tego koncertu. Kilka lat temu miałem okazje widzieć i slyszec Marize na koncercie w Sali Kongresowej. Było zjawiskowo. Podobalo się nawet mojemu starszemu synkowi, który musial mieć wówczas około 22 lat, a sluchal glownie metalowych kapel w stylu Godsmack (tez mi się podoba). Widac poszerzanie muzycznych horyzontow ma sens, bo po koncercie przyznal, ze baaardzo mu się podobalo (i niczego ode mnie nie chciał).
Tym razem poszedłem na koncert z grupka znajomych zostawiając starszemu synkowi poszerzanie wiedzy odnośnie pielęgnacji wnuczka - Ignasia.
Mariza zaczela punktualnie o 19:00. Chociaz hala Torwaru nie należy do miejsc kameralnych po chwili zrobilo się jakby cieplej i bardziej przytulnie. Trzech gitarzystów, perkusja i szefowa - Mariza.
Trasa z która ruszyla w swiat nosi nazwe "Mundo" od jej ostatniego, wydanego w 2015 albumu pod tym samym tytulem. Koncert był wzbogacony o utwory z poprzednich albumow.
Trwal ponad 2,5h!
Mariza dzierży berło królowej fado od czasu śmierci poprzedniej divy tego gatunku Amelii Rodriquez w 1999 roku. Jest twarza tego gatunku, osoba, która spopularyzowala fado w całej Europie. Jednak to co spiewa, to co zawierają jej plyty, zwłaszcza ostatnia - "Mundo", to nie tylko fado. W jej piosenkach, songach, utworach slychac nuty z Cabo Verde, flamenco, jest także wtręt muzyki arabskiej, saharyjskiej. Czyli bardziej muzyka swiata, tchnienie ibero-ethno niż czyste: "los i przeznaczenie" jak tłumaczone jest "fado". Urodzila się przecież w Mozambiku i chociaż rodzice przenieśli się do Portugalii kiedy miała 3 lata, to jednak rodzaj wiezi kulturowej z Afryka był czescia kultury w której dorastala.
Koncert był znakomity. Mariza ponownie zjawiskowa. Kapela tym razem mniejsza niż ta sprzed kilku lat w Kongresowej, ale nie mniej sprawna, tak samo dobra.
Mariza bardzo szybko nawiazala kontakt z publicznoscia i chociaż proby rozśpiewania Polakow, w jezyku portugalskim można uznac za średnio udane, to i tak dostala duże brawa za sam fakt, ze probowala. W trakcie koncertu opowiedziała, ze czas pomiędzy ostatnimi plytami poswiecila na macierzyństwo (ma 5-cio letniego synaka) i wyjście za mąż. Sporo opowiadala o rodzinie i bardzo się rozczuliła kiedy dostala kwiaty od 3-letniej dziewczynki, z która chwile pogaworzyla in private. Widac rozlaka z synkiem troszkę jej doskwiera.
A jak już poczula się swobodnie i swojsko zeszla z estrady i ruszyla w widownie przybijajac "piatke" ze szczęśliwcami siedzącymi na skrajnych miescach. W tym momencie moi znajomi oświadczyli, ze nie oddadzą mi kasy za bilety (190 zl/szt.), bo kupielem kiepskie miejsca, ze oni tez by chcieli z Mariza się klepnąć, a tak, kiedy dzieli nas barierka to oni czuja się zawiedzeni. Swoja droga byłem trochę zdziwiony swoboda Marizy. Ruszyla w widownie bez zadnego ochroniarza, a przecież zawsze może znaleźć się jakiś oszołom, który chciałby wytarmosic jej blond fryzure, (by wyrazić swój afekt) tudzież szarpnąć za wspaniala, czerwona suknie (żeby sprawdzić czy dobrze się trzyma bez ramiączek). Nikomu taki durny pomysl na szczęście nie przyszedł do glowy. (może jednak dobrze, ze siedzieliśmy trochę dalej)
Zrobilo się rodzinnie, przytulnie i swojsko. Atmosfera stala się wręcz goraca, kiedy Mariza przedstawiając muzykow zaznaczyla, ze Yami grający na gitarze basowej (klasyczne, duze pudło, basowy naciag) zna Polske bardzo dobrze, bo grywa z .... tu Mariza zapytala jak się nazywa TA wokalistyka, a Yami na to elegancko i glosno: Anna Maria Jopek!
Tak, znakomita plyta A.M. Jopek "Sobremesa" to luzofońskie klimaty nagrane z stawka doborowych muzykow, także portugalskich. Miałem okazje być na koncercie z trasy promującej te plyte. Kto nie zna tej plyty - polecam. Jest moim zdaniem znakomita. (TU relacja z koncertu).
Potem Mariza wykonala manewr znany mi z poprzedniego koncertu. Odstawila mikrofon, kapela podeszla do niej i stojąc w srodku hali zagrali bez prądu imitując gre/atmosferę lizbońskiej knajpki. Ten zabieg oceniam jako ryzykowny, lekko przeszarzowany. Mariza ma potężny glos, ale nie tak donosny, żeby bez wspomagania naglosnic kubaturę Torwaru. Proba unplugged dotyczyła na szczęście jednego kawalka. Potem wrocila na scene i po wielu bisach przed godzina 22:00 zakonczyla koncert.
Mariza rzadzi.
Kultura sceniczna, wspanialy glos, sztuka, która wykonuje plasują ja bardzo wysoko na mojej priv liscie najlepszych artystek. Poza tym jest atrakcyjna, elegancką kobieta, której wizerunek zwłaszcza w polaczeniu z wykonywna sztuka nikogo nie pozostawia obojetym. I chociaż to co prezentuje na scenie odbiega od fado-kanonu (wszysto na czarno) to być może dzięki temu zdobyla dla fado nowych fanow w całej Europie, może na swiecie.

(znajomi kase za bilety jednak mi oddali; ostatecznie to ja wykazałem stosowna czujność infomujac ich o koncercie, kupujac bilety)

sobota, 3 grudnia 2016

Taco Hemingway, koncert, Palladium, czwartek 2016.12.01

Taco Hemingway, koncert, Palladium, czwartek 2016.12.01

Od pierwszego warszawskiego koncertu Taco, na którym bylem, który miał także miejsce w Palladium minal ponad rok. To był dobry rok dla Taco. Kariera od pucybuta do milionera. Nie wiem, czy zarobil już szesc zer jak spiewa w jednej z piosenek, ale stal się gwiazda polskiego rapu, zdobyl Fryderyka za najlepsza plyte hip-hopowa 2015. Zeszloroczna trasa koncerowa sprzedala się w mgnieniu oka, nagral kolejne plyty, ruszyl w kolejna, tez w calosci już sprzedana trase.

Za sterami Rumak,Taco na froncie.
Koncert w Palladium był kolejnym, 18-stym z rzedu. Poprzedni, we Wroclawiu, na którym był mój syn Maciek, zgomadzil mnóstwo młodych ludzi, a sam koncert był zdanim mojego dziecka znakomity.
Zdecydowalem, ze sprobuje zobaczyć jak wygląda/brzmi Taco w nowym repertuarze. Pomimo poznej godziny koncertu (21:00), powszedniego, pracowitego dnia, obficie pdajacego sniegu pojechałem do Palladium. Miałem pomysl, żeby pojechać tam taksowka i po pierwszym kolku w poszukiwaniu wolnego miejsca do parkowania uznałem, ze to był znakomity pomysl. Szkoda, ze go nie wdrozylem.
Tlum młodych ludzi i zero szansy na znalezienie dobrego miejsca na widowni. Warto jednak przyjsc wcześniej, zajac miejsce bliżej sceny, lub nawet siedzące na balkonie.
Koncert zaczal się z 15-sto minutowym, akceptowalnym poślizgiem. Ten facet budzi duże emocje wśród swoich fanow! Zostal przyjęty gorącym, ogluszajacym aplauzem. Nie potrafie napisac co i w jakiej kolejności gral. Mam wszystkie jego plyty, ale dwie ostatnie: "Wsok" i "Marmur" jeszcze w folii, kupielem je na koncercie. Zaspiewal(?), raczej wykonal, znane i popularne kawalki z porzednich plyt, w tym popularna "Nastepną stacje", która była na pierwszym miejscu LP Trojki.
Rap, hip-hop to tekst wsparty bitem. To tekst stanowi o wartości tej sztuki, bit czyni tekst latwiejszym w przekazie. Tekst staje się bardziej czytelny, latwiejszy do zapamiętania, wspólnego spiewania, a calosc nadaje do kołysu. Autorem tekstow jest Taco, za bity odpowiada Rumak.
Nie wszystkie kawałki były z mojego punktu wiedzenia jednakowo nośne, ciekawe. Być może to kwestia braku znajomosci tektow, może dlatego, ze rap to jednak nie moja bajka... Ale publiczność!
Rumak za biurkiem, Taco z mikrofonem, kolumny, trochę
świateł i jest show! Rap to sztuka ekonomiczna. 
Ta bawila się doskonale! Łapy w gorze i wspólny spiew z Taco. Wiele tekstow znali w calosci, refreny praktycznie wszystkie.
Taco zachecal publicznosc do zabawy, chociaż ta nie potrzebowala specjanych zaproszen. Mlodzi ludzie spotanicznie i glosno reagowali na prośby Taco o nagrodzenie "hałasem" wspolautorow sukcesu: Rumaka i producentow muzycznych, których nickow niestety nie pamiętam.

To był fajny, dlugi wieczor. Koncert po kilku bisach skonczyl się około 23:00.
Potem tylko jeszcze mordęga w szatni, gdzie brak jakiejkolwiek organizacji przy odbiorze/wydawaniu ubran powodowal, ze proces obierania ubran był b. dlugi i zmudny.

Od pierwszego warszawskiego koncertu Taco, na którym bylem, który miał także miejsce w Palladium minal ponad rok. To był dobry rok dla Taco, ale w ciągu tego roku Taco stracil jedna, wierna fanke, moja koleznake Krystyne, z która byłem na tym pierwszym koncercie. Pomimo, ze poradzila sobie z jedna choroba, inna, w sposób niespodziewany, zaskakujący przerwala jej zycie. Przedwczesna smierc, bolesna strata.

Dziadkiem być!

Dziadkiem być!
Nikt się mnie nie pytal, czy chce być dziadkiem. Mysle, ze to faux pas, ale co mi pozostaje innego, jak się z tym pogodzić...

Ma już prawie 2 m-ce. Ma na imie Ignacy.
Jest fajny, niezbyt marudny, zarloczny i zdrowy.

Bycie dziadkiem zdaniem wielu jest wygodne i przyjemne.
Można się cieszyć dzieckiem tak długo jak się cieszyc chcesz, potem jak się się rozwrzeszczy, ew. znudzi oddaje się go rodzicom i po robocie.
Zobacze.
Bycie dziadkiem to także konfrontowanie się z upływem czasu. Jeszcze nie tak dawno gugałem bujając na kolanach tego faceta co jest ojcem Ignasia... Niecale 30 lat temu...
Pytanie: "kiedy to zleciało" samo się ciśnie na usta.
Rodzicom Ignasia zyczylem efektywnego wykorzystania programu 500+. Ciekawe, czy wezma to na poważnie.