sobota, 27 października 2018

"Moja europejska rodzina. Pierwsze 54 000 lat", aut. Karin Bojs, 2017/2018, książka

"Moja europejska rodzina. Pierwsze 54 000 lat", aut. Karin Bojs, 2017/2018, książka

Chociaż informacja, ze każde z nas, europejczykow ma w sobie cos z Neandertalczyka może zaskakiwać, to wiedza, ze to raptem nie więcej niż 2% genow działa uspokajająco.
Ksiazka, której autorka jest szwedzka freelancerka zajmujaca się zagadnieniami naukowymi jest podróżą wstecz w poszukiwaniu swoich przodkow, swojej tozsamosci.

Badania DNA staly się od jakiegoś czasu bardzo modne. Na rynku pojawilo się sporo prywatnych firm, które za niewielka oplata, precyzyjnie wskazują praprzodków, okreslaja szlak ich migracji z Afryki, definiują, czy badana osoba pochodzi z grupy łowców-zbieraczy, rolnikow, lub z tzw. wschodniej grupy napływowej, pasterzy ze stepów - "zjadaczy koni". Za większe pieniądze można się dowiedzieć, na jakie choroby jesteśmy podatni, jaki rodzaj diety jest dla nas najbardziej korzystny, czy należymy do jednostek długowiecznych.

Karin Bojs podazajac sladem swoich przodkow napisala ksiazke o pochodzeniu rodzaju ludzkiego.
Czyta się ja bardzo dobrze, bo nie dość, ze historia jest fascynujaca to do tego prawdziwa, oparta na najnowszych badaniach. Dotycza one nie tylko żmudnych prac laboratoryjnych. Okazuje się, ze wiele do nauki wnosi żądza pieniądza, która każe ludziom wiercic w dnie morz i oceanow szyby w poszukiwaniu ropy naftowej. Kilkadziesiat tysięcy lat temu poziom morz był radykalnie nizszy niż obecnie. To co dzisja jest dnem morza, było obszarem po którym raźno hasali nasi przodkowie.  Odwierty wydobywaja na powierzchnie nowe, zaskakujce artefakty, które wzbogacaja wiedze o naszych praprzodkach.
Autorka wizytuje największych współczesnych badaczy antropologow, genetyków, odwiedza magiczne miejsca, m.in. Stonehenge, obserwatorium słoneczne w Goseck, zwiedza Muzemu Prehistorii w Halle, którego najbradziej fascynującym eksponatem jest dysk z Nebry. Bogata bibliografia potwierdza, ze "Moja europejska rodzina" nie jest pseudonaukowa spekulacja, ale popularnonaukowa, dobrze opowiedziana historia o pochodzeniu rasy ludzkiej.
Jest to historia na tyle fascynujaca, ze książkę czyta się dość szybko, no, może poza samym koncem, gdzie autorka szczegolowo opisuje drzewo genealogiczne swojej rodziny, wchodząc w detale pochodzenia swoich ciotek, wujkow i kuzynow.

Przy okazji lektury "Mojej europejskiej rodziny" dowiedziałem się, o mitach związanych z dieta paleo i chyba pierwszy raz przeczytałem o cyklach Milankovica, które tlumacza kolejne epoki lodowcowe jako efekt ekscentryczności orbity Ziemi, co zdaniem serbskiego naukowca miało wpływ na nasłonecznienie naszej planety w zakresie +/-10%. (Czy wobec tego obecne ocieplenie klimatu to nie anomalia, ale po prostu kolejny etap cyklu?)

Lektura "Mojej europejskiej rodziny" wymaga trochę wysiłku. Genetyka ze swoimi haplogrupami, Y-DNA, X-DNA, nDNA, mtDNA itp. nie jest wiedzą prostą i łatwą do przyswojenia przez laika.
Latwiej jest się oswoic z tymi pojęciami/skrotami niż zglebiac ich znaczenie i po prostu przeczytać ksiazke…
Moim zdaniem warto.

środa, 24 października 2018

"To ja byłem Vermeerem" (I Was Vermeer: The Rise and Fall of the Twentieth Century's Greatest Forger), aut. Frank Wynne, 2006/2018, książka

"To ja byłem Vermeerem" (I Was Vermeer: The Rise and Fall of the Twentieth Century's Greatest Forger), aut. Frank Wynne, 2006/2018, książka

Jeśli planujecie kupno jakiegoś obrazu J. Vermeera żeby zapelnic wolne miejsce na scianie Waszego salonu, przeczytajecie te ksiazke. Jej lektura daje do myslenia i może Wam zaoszczedzic tych kilku ciężko zarobionych zlotowek, które zamierzaliście poswiecic na ozdobienie Waszego domu.

Na rekomendacje tej książki trafiłem bodaj w "Rzeczpospolitej" opisujaca ja jako swietna wakacyjna lekturę. I rzeczywiście. Czyta się znakomicie. Jest dobrze napisana/przetlumaczona, ale jej sila to prawdziwa historia największego fałszerza wszech czasów jakim był bohater książki Han van Meegeren.
To niezwykla historia malarza, który po pierwszych autorskich sukcesach odnoszonych jako tradycyjny, poprawny malarz spotyka się z rosnacna krytyka znanych, holenderskich recenzentow i dziennikarzy zajmujących się rynkiem sztuki. Zgorzknialy, zniechęcony, często i chętnie siegajacy po wszelkie uzywki, przeprowadza się wraz z zona do Francji, gdzie prowadzac wcale dostatnie zycie jako holenderski malarz-portrecista, w piwnicy domu, długo i zmudnie szykuje się do największego malarskiego przedsiewziecia jakim było namalowanie obrazu, który zostalby zaakceptowany przez owczesne autorytety jako oryginalny obraz mistrza J. Vermeera.
Falszerstwo pomyślane także jako kpina z uznanych historykow sztuki to nie tylko dlugi proces tworzenia farb według oryginalnych receprtur, odtwarzanie krakelury, czyli sieci pekniec farby identycznej z oryginalnymi dziełami mistrza z Delft, ale także przemyślany, sprytny sposób wprowadzania fałszywek na rynek poprzez podstawione osoby.
Dosc powiedzieć, ze zachęcony sukcesem sprzedaży pierwszej fałszywki zatytułowanej "Uczniowie z Emaus", Han van Meegeren malowal i sprzedawal kolejne obrazy jako "vermeery". Był na tyle dobry i skuteczny, ze jeden z obrazow kupil Hermann Göring.

Wzlecial wysoko, upadl ciężko i bolesnie. Zarobil i stracil gigantyczne pieniądze. Zakpil z fachowcow, autorytetow, historykow sztuki, których opinie były uważane za niepodważalne i ostateczne. Wszedl w role J. Vermeera na tyle skutecznie, ze nawet po przyznaniu się do fałszerstw, (w czasie publicznego, wymuszonego przez sąd show namalowal "vermeera"), byli (i może sa) tacy, ktorzy uwazaja jego fałszywki za dziela oryginalne.

Falszerstwa to ogromny problem rynku sztuki. W muzeach zdaniem fachowców wisi mnóstwo fałszywych Rembrandtów, Fransów Halsów, Janów Steenów, które przez innych fachowcow zostały uznane za oryginaly.
Dlatego w kominkowym zamiast "vermeera" chyba lepiej powiesić obraz namalowany przez studenta Akademii Sztuki. On-student będzie miał na stancje i kilka obiadow, my oryginalne dzieło, które budzi nasze emocje, lub zwyczajnie i po prostu pasuje kolorem do wystroju wnętrza...

sobota, 20 października 2018

Fabia Rebordao, koncert, Palladium, sobota 2018.10.13

Fabia Rebordao, koncert, Palladium, sobota 2018.10.13

Po tygodniu od koncertu wrzucilem do odtwarzacza cd Fabii kupione po jej koncercie w Palladium.
Otwiera je "Pod Papugami" wykonane po polsku zaaranżowane na typowe dla stylistyki fado instrumentarium, gdzie prym wiedzie charakterystyczny dla gatunku dźwięk gitary portugalskiej.
To wykonanie "Pod Papugami" było powodem dla którego kupiłem bilety, by w sobotni wieczor znaleźć się na koncercie. Marcin Kydryński w swoich niedzielnych "Sjestach" grał ten kawalek kilkarotnie, mowil o trasie Fabii w Polsce.
Nie moglem się oprzeć.
Clip (wizualnie bez rewelacji) "Pod Papugami" jest na YT >>>>

Ponadto o Fabii nie wiedziałem nic więcej. Lubie "Sjeste" M. Kydrynskiego, jego muzyczne wybory, wierze w jego gust, uznałem wiec, ze ryzyko rozczarowania jest niewielkie.
Nie zawiodłem się.
Spotkanie z Fabia Rebordao i fado w jej wykonaniu zaliczam do bardzo udanych.
Publicznosc, która wypelnila sale Palladium do ostatniego miejsca najwyraźniej podzielala moja opinie, gdyż długo i goraco oklaskiwala Fabie, która na bis zaspiewala oczywiście "Pod Papugami".

Po Amalii Rodrigues, która była absolutna królową fado, pieśniarką, która lokalnemu, portugalskiemu gatunkowi muzyki nadala międzynarodowy rozgłos i slawe, korone przejela powszechnie wielbiona, także w Polsce, Mariza. Ale utalentowanych fado-pieśniarek jest znacznie więcej niż jedna, wspaniala Mariza, na której koncertach byłem w Polsce dwukrotnie.
Fabia reprezentuje młodsze pokolenie wykonawczyń. Na miejscu fado (fado=los/przeznaczenie) z Fabią bym raczej nie zadzierał. To nie jest eteryczna, krucha kobietka, ale postawne, duże dziewczę (z YT wynika, ze mielismy ja w PL w ver. o 50 kg lżejszej, niż jeszcze calkiem niedawno), które sprawia wrażenie wystarczjaco silnej i zaradnej, żeby nawet od losu wyegzekwować to czego chce.
Z losem radzi sobie (chyba) lepiej niż z polska publicznoscia. To co kiepsko jej się udawalo to zmusznie publiczosci do wspólnego spiewania. Potwierdzilo się to, czego byłem świadkiem na wielu koncertach - nie jesteśmy zbyt rozśpiewanym narodem. Nawet wspólne "Pod Papugami" wypadlo dość kulawo, gdyż okazało się, ze znajomość tekstu Mateusza Święcickiego nie jest powszechna i ogranicza się pierwszej zwrotki.
Ale...
Zapowiedziana przez Marcina Kydryńskiego (o ile lubie jego "Sjeste" to jego narcystyczną konferansjerkę niekoniecznie) Fabia dała próbkę swych możliwości wokalnych przy akompaniamencie dobrze grającej, skromnej trzyosobowej kapeli. Fado w jej wykonaniu to nie tylko duszoszczypatielnyje , smętne snuje, ale także żwawe, skoczne kwalki. Ostatecznie los/przeznaczenie ma także jesniejsze, radosne oblicze. 
Podobnie jak Mariza, Fabia zastosowala zabieg, który miał oddac atmosferę lizbońskiej fado-knajpy.
Została na scenie bez mikrofonu z jednym, grającym na portugalskiej gitarze muzykiem, który wypiął się z prądu. I tak, akustycznie, bez wspomagania, wykonali jeden kawalek.  Bardzo fado, bardzo smętny, taki, co to jeszcze szklanke gorzaly w gardlo i kula w łeb. Na szczęście  dla zdrowia i życia publiczności na na tym poprzestali i wrócili do szybszych, muzycznie weselszych piesni.

Po koncercie Fabia podpisywala swoja plyte. Skrzetnie skorzystałem z tej możliwości, żeby dostac jej dedykacje na plycie przeznaczonej na prezent dla koleżanki.