Nie trzeba, ale warto być bikerem, żeby latwiej podążać za autorem, który nie jest scigantem, nie lubi lycry, ale jeździ, dużo widzi, a o tym co widzi pisze. |
No i stało się. Po 3 latach, przy okazji innych książkowych zakupow, kupiłem "Dzienniki..." i po przecztaniu pierwszych 30 str. rzuciem w kąt.
Po jakims czasie wrocilem do lektury. Był to około 2 m-cy temu. Miałem trochę więcej czasu na lekturę, byłem bardziej wyluzowany. No i zaskoczylo. David Byrne jeździ na rowerze z wyboru. Zabiera go ze sobą w liczne, artystyczne podroze. Jezdzi na nim w krajach i miastach, gdzie widok rowerzysty budzi smiech, a bialy jadący na dwóch kolkach to sensacja.
Ale ta ksiazka to nie tylko relacja o tym co widać z rowerowego siodełka (a widać więcej niż z samochodu, czy metra), lecz zapis z roznych przedsiewziec artystycznych, w których autor bral udział. Sa to glownie działania offowe napędzane przez alternatywne środowiska artystyczne z praktycznie całego swiata. Imponujaca jest niezaleznosc, rodzaj artystycznej wolności, która daje mu latwosc porozumiewania się w ludzmi pochodzącymi z roznych kultur. I do tego zmysl obserwacji wyczulony na wszelkie aspekty zycia w miejskiej dżungli. Jednak poza tym, ze jest uznanym muzykim, kompozytorem, reżyserem i autorem kilku książek, jest także bikerem. Lubi wiatr w uszach, nie lubi jezdzic w obcisłych ciuchach i chętnie dzieli się swoimi obserwacjami dotyczącymi projektów przywracania do zycia umierających centrow miast (m.in. dzięki rowerom wlasnie).
W sumie było warto przeczytać. Takie tam artystowskie, wokół kulturowe dywagacje. Trzeba jednak lubic niespieszna narracje, pewna przypadkowość tematow, którymi zajmuje się autor i oczywiście jezdzic na rowerze. To ostatnie w dużym stopniu ulatwia lekturę tworząc naturalna nić porozumienia miedzy autorem a czytelnikiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz