niedziela, 29 grudnia 2013

"Życie Adeli – Rozdział 1 i 2" (La vie d'Adèle), reż. Abdellatif Kechiche, Francja, 2013, właśnie w kinie!

"Życie Adeli – Rozdział 1 i 2" (La vie d'Adèle), reż. Abdellatif Kechiche, Francja, 2013, właśnie w kinie!

Kinie! Film (na oko) graja w jednym kinie w Warszawie. Jak na zdobywcę Zlatej Palmy 2013 - skromnie.

Obejrzałem go praktycznie rok po obejrzeniu innego, nagrodzonego Zlota Palma 2012 filmu: "Milość" M. Haneke. Obydwa filmy traktują o fenomenie milosci, a chociaż każdy porusza inny jej aspekt to obydwa sa znakomite.

Okres przedswiateczny w TV jest pelen relacji z Ziemi Swietej. Pielgrzymki, Betlejem, grota. Z całego tegorocznego przekazu utkwil mi w pamięci indagowany przez reportera TVP1, ubrany w czerwona kurtke, pielgrzym z Polski, bodaj z Poznania. Zapytany o cel pielgrzymki powiedział, ze lzami w oczach, ze pojechal tam w intencji znalezienia swojej 2-giej polowy... (50 lat+, szczuply, sredni wzrost, ciemny wąs)

Niebywala sila (pierwszej) milosci. Potrzeba jej doświadczenia.  Ogrom i znaczenie pierwszych doswiadczen seksualnych.  Zniewalajaca sila uczuc. Dewastujaca potega odrzuconej milosci. Wszechogarniajaca pustka, bezsens bycia/zycia po jej utracie, i wreszcie.... może pielgrzymka do Ziemi Swietej?

"Życie Adeli..." - bardzo mi się podobal.

Gleboki, poruszający, w moim odczuciu bardzo prawdziwy film.
Trwa 3h, ale nie nudzialem się nawet przez chwile. Mnostwo fantastycznych zdjęć (zbliżenia) w polaczniu ze znakomitym aktorstwem, kaze bacznie obserwować ekran. Prosta, wręcz przewidywalna fabula, pozwala się skupic nad finezyjnym (z wyjątkami) oddaniem emocji jakie towarzysza bohaterkom filmu przez 3 godz. projekcji.
Film może być także przyczynkiem do dyskusji nad granicami do ktorych może i posuwa się reżyser w wyznaczniu zadań aktorskich i oczekiwaniach w stosunku do aktorek. Sceny erotyczne sa b. mocne i liczne. W moim przekonaniu ich naturalizm/doslownosc jest zbędny. Dolecialo do mnie, ze ktorki miały ogromy problem z graniem scen seksu i się nie dziwie. Rezyser zapomnial, ze wyobraznie widzow można stymulować w inny niż bliski porno obraz kochających się pań (bardzo atrakcyjnych, przyznam)
Ale...
To moim zdaniem dobry film. Może nie tak duzy, znaczacy, powalający jak "Miłość" M. Haneke, ale zaslugujacy na wyprawe do kina, wydatek 20 zl (kino Muranów) i 3h poswiecone na jego ogladanie.

środa, 25 grudnia 2013

Czarek - The Cat!

Czarek - The Cat!

Jakis czas temu mieszkal w szafie straszego syna. Potem przeniosl się do szafy syna młodszego. Po pewnym czasie wybral moje lozko, konkretnie poduszke. Było to dość uciążliwe. Wskakiwal, uklepywal, a gdy wreszcie już się ulozyl gdzies miedzy moim ramieniem, a glowa wlaczal generator mruczenia. Wyłącznika nie znalazlem.
Ulegl łagodnej perswazji, przeniosl się do garderoby. W zaleznosci od humoru mieszka na polce z koszulkami, spodniami, lub swetrami. To lepsze miejsce niż moja poduszka. Obawiam się jednak, ze rano, przez pomylke wciagne go na siebie zamiast swetra. No i ten ogon...

Zima? Nima! 1-szy dzień Swiąt - 2013.12.25

Zima? Nima! 1-szy dzień Swiąt - 2013.12.25

Jak na koniec grudnia słonecznie i ciepło. Obok Swider około
godz. 9:00. Słońce liże przeciwlegly brzeg, na niebie
widać jeszcze jasna kropke księżyca.
Powyżej jest już po 10:00, mój lokalny las kolo Czarnego
Stawu, Krajobrazowy Park Mazowiecki. Pomimo, ze w lesie
dość mokro, warunki do jazdy na rowerze znakomite!

Ayo, live koncert, Klub Palladium, piątek, 2013.12.20, godz. 20:00

Ayo, live koncert, Klub Palladium, piątek, 2013.12.20, godz. 20:00

O Ayo wiedziałem tylko tyle, ze jakiś czas temu nasz czolowy atleta, Tomasz Majewski w jednym z wywiadow oswiadczyl, ze jest jego ulubiona piosenkarka. Chyba w tym samym czasie radio gralo jej "Down on my knees", mily dla ucha popowy kawalek.
Idac na koncert spodziewałem się ambitnego popu. Zostalem przyjemnie zaskoczony, gdyż okazało się, ze muzyka Ayo to znacznie więcej. Nadal pop, ale z wieloma elementami hip-hopu, reggae, etno.

To także moja pierwsza wizyta w Klubie Palladium. Kiedys kino (Palladium), dzisiaj uniwersalna imprezowa sala. Miejsce mieszczące kilkaset osob, czyli cos dla artysty, który nie jest w stanie zapelnic Sali Kongresowej.

Dla Ayo Palladium było OK. Sala wypelniona prawie do pelna. Przyjemna przedkoncertowa atmosfera została troszkę rozciagnieta przez artystke, która rozpoczela swój wystep z kilkunastominutowym opóźnieniem. Wynurzyla się z ciemności z gitara w rekach, po niej pojawila się kapela.

Ayo fajnie się prezentuje, chociaż troszkę powinna popracować
nad klatą. Może nie tak radykalnie jak Beth Hart która z kapsli
wskoczyla (prawie) w rozmiar Pameli, ale moglaby pogadać
ze swoim fanem - Tomaszem Majewskim, poprosić o kilka
cwiczen na musculus pectoralis major.
Było energetycznie. Czesc publiczności ruszyla pod scene zachęcona podrygami ojca z kilkuletnia corka. W polowie koncertu, ku zadowoleniu Ayo, na stojąco podskakiwalo calkiem sporo ludzi.
Kapela także sprawiala wrazenie zadowolonej z siebie. Byli mocno wyluzowani. Warszawski koncert był ich ostatnim, zamykającym trzymiesieczna trase. Ayo praktycznie przez caly koncert była usmiechnieta i pogodna, a jej dobry nastroj udzielal się wszystkim obecnym.
Trwajacy wraz z bisami 2 godziny koncert zaliczam do udanych, chociaż troszkę draznilo mnie bardzo rozciagniete, długie, ubrane w mnóstwo slow, przedstawianie muzykow. Ich prezentacja miała miejsce dwa razy pochlaniajac niestety spora czesc występu Ayo. No i naglosnienie! Pod koniec zrobilo się strasznie glosno, widać kolo od dzwieku podkrecil potencjometr, bo było nie do wytrzymania! Uszy bolały nie tylko mnie. Narzekali wszyscy.
Muzycy prezentowali znakomity poziom. Czarni: perkusista, basista i gitarzysta byli klasa dla siebie, bialasek: klawisze i trabka, troszkę odstawal. Ale calosc bardzo dobra. Solowy, dlugi popis gitarzysty tak dobry, ze nawet Adam Malicki z "1One" moglby z niego wynieść cos dla siebie.
Na bis Ayo zaspiewala rozpoznawalny nawet dla mnie kawalek "Down on my knees" z plyty "Joyful". Widac było, ze kapela jest troszkę zmeczona graniem tej wlasnie piosenki i szukając recepty na znuzenie i rutyne, wszyscy panowie rzucili się na kolna do stop Ayo. Zartownisie! Na ten kwalek czekala publiczność, zywo reagujaca na zachęty do zabawy.

Po i przed koncertem nie można było kupic plyt. Dlatego w trakcie przedswiatecznych zakupow kupiłem dwa krazki Ayo. Odsluchalem je ciurkiem. Troszke nużące.
Ale jeszcze do nich wroce. Kiedys uważano, ze posiadanie jakiegoś przedmiotu nalezacego do wojownika pozwalalo na odebranie mu jego sily. (najlepszym rozwiazaneim było zabicie i zjedzenie serca). Jedna taka Dalila tak skutecznie kombinowala, ze po obcięciu wlosow jej facet stracil całkowicie ponadludzka sile. Poslucham jeszcze Ayo i sprawdze obwod swojego prawego bicepsu. Porownam z obwodem bicepsu Tomasza Majewskiego.
Jak nie będzie efektu, będę musial pomyslec o bardziej radykalnym sposobie zwiększenia masy mięśniowej.
A tak nie lubie podrobow.

Bobrowa robota, rzeka Mienia opodal ujscia do Świdra, grudzien 2013

 Bobrowa robota, rzeka Mienia opodal ujscia do Świdra, grudzien 2013

Bobry atakują!
Wyraznie ożywione wysokimi jak
na te pore roku temperaturami,
zabraly się za wcale duże drzewo.
20-30 lat temu, żeby je spotkać trzeba
bylo się udac w glab Puszczy
Kompinoskiej, dzisiaj sa nawet
w niewielkiej, praktycznie
sezonowej rzeczce.
 
Maly też może! Widac Pan Bóbr obiecal
Pani Bobrowej budowę nowego basenu
 i ostro wzial się do roboty! Ale, ale!
Co to wyrosło na swiezo scietym
drzewie? Pan Bobr nie myje chyba zebow...
 


piątek, 13 grudnia 2013

"Za Chiny Ludowe. Zapiski z codzienności Państwa Środka", aut. Katarzyna Pawlak, 2013

"Za Chiny Ludowe. Zapiski z codzienności Państwa Środka", aut. Katarzyna Pawlak, 2013

Autorka tej książki mowi po chińsku i jak czytam na 4-tej stronie okładki, jest socjologiem. To tylko dwa z mnóstwa czynnikow, które spowodowaly, ze to co napisala o współczesnych Chinach jest w moim przekonaniu fascynujące. Jednak nie socjologia i unikalna znajomosc chińskiego sa tak ważne dla powstania tej książki, jak wazny jest duch eksploracji, wola poznania. Katarzyna Pawlak miast pędzic spokojne zycie doktoranki, podrozuje po Chinach w zatłoczonych wagonach i w tlumie Chinczykow pokonuje trudne do wyobrażenia odleglosci. Odwiedza miejsca, które pomimo ze warte odwiedzenia nie figurują jako cel turystycznych wypraw w popularnych przewodnikach. Rozmawia z ludzmi, dużo widzi i rozumie. Jest bystra obserwatorka skorą do wchodzenia w realacje ze swoimi rozmowcami. A do tego, wszystko to wcale zgrabnie przenosi na papier.
Formula książki jest prosta: reporterski zapis z widzianych miejsc, spotkan z ludzmi, obserwacji otoczenia w którym autorka przebywa. Calosc pogłębiona wiedza o Chinch, znajomoscia jezyka, wola poznania.
Fajne!
Chiny, które zdaniem wielu już wkrótce będą 1-sza gospodarka swiata stanowią dla wielu enigmę, przedmiot studiow, obiekt nienawiści, imperium zla. Autorka "Za Chiny Ludowe.." obserwuje i zapisuje zmiany zachodzące w ludziach i systemie, który bliski totalitarnego zawiaduje najwieksza fabryka współczesnego swiata. Niebywale jak wiele i jak szybko zmienia się w Chinach. Zastanawiajace jak bardzo obraz Chin widziany z pozycji zwykłego zjadacza ryżu jest zgodny z obrazem państwa-hegemona z książki "Chiny światowym hegemonem? Imperializm ekonomiczny Państwa Środka", aut. Antoine Brunet, Jean-Paul Guichard napisanej w 2011 roku. Te dwie lektury znakomicie się uzupelniaja. Dla tych, którzy lubia reportaże i sa ciekawi Chin interesującym dodatkiem bedzie kandayjski film "W góre Jangcy", który w prostym, bezpośrednim przekazie także traktuje o wspolczesnosci Panstwa Srodka.
Jakie sa naprawdę? Jak się maja do zachowanego w mojej pamięci obrazu jednej z arterii komunikacyjnych Pekinu, gdzie po wielopasmowej autostradzie, o wschodzi slonca okolo 3 milionow Chinek i Chinczykow ubranych w granatowe mundurki, czarne, sztruksowe "cichobiegi", bambusowe kapelusze przemieszczalo się na rowerach jadac na polnoc do swoich miejsc pracy. (drugie tyle jechalo na południe). Pewnie jeszcze nie wszyscy jezdza do roboty swoimi Maserati, ale skuterami, jak na Tajwanie (20 lat temu) pewnie tak.
I co na to Przewodniczacy Mao, którego portret wisi nieodmiennie na bramie Wiecznego Miasta od strony sławnego zla sławą placu, nomen omen Niebiańskiego Spokoju.
Pewnie w przewraca się w grobie.

niedziela, 8 grudnia 2013

Jacek Kleyff i ONZ, live koncert, Studio A. Osieckiej, niedziela 2013.12.01

Jacek Kleyff i ONZ, live koncert, Studio A. Osieckiej, niedziela 2013.12.01

Wlasnie minal tydzień od koncertu, który odbyl się troszkę jakby na moje zamówienie.
Otoz od dawna chciałem uslyszec J. Kleyffa w szerszym repertuarze. To efekt dość często granego  w Trojce kawalka "Nocnoautobusowa". Mialo to miejsce pare lat temu i jak to zwykle bywa pomimo, ze txt piosenki siedział długo w mojej glowie, nie kupiłem plyty, nie sledzilem tras koncertow J.K.
Prawda jest taka, ze J.K. który z mojego punktu widzenia muzycznie reprezentuje nurt zlotowo-wycieczkowy z szeroko rozumianymi elementami folkowymi, zas tekstowo nurt literacki, nie jest artysta rozpieszczanym przez stacje radiowe. Nawet rzeczona Trojka grala tylko jeden jego kawalek (przynajmniej w tych godzinach, w których słucham radia).
A tu proszę! Trzask-prask i jest koncert na okoliczność swiezutkiej plyty J. Kleyffa wydanej calkiem niedawno bo 2013.11.15!
Zebralem się w sobie i pognałem do Trojki, gdzie nie bez klopotow (dużo chetnych) udało mi się kupic wejsciowki. Tacy ludzie jak J. Kleyff i takie miejsce jak Studio A. Osieckiej gromadzą praktycznie tylko i wyłącznie fanow występującego artysty. Było cieplo, rodzinnie.
Jacek Kleyff to facet wielu talentow:
jest nie tylko tekściarzem, lecz także dobrym
gitarzysta, sprawnym bębniarzem oraz
malarzem.
 Wojciech Mann sprawnie zapowiedział koncert, a w trakcie zapowiedzi na estradę weszla Orkiestra Na Zdrowie i Jacek Kleyff. W skladzie ONZ trzeba odnotować obecność gości specjalnych: najbardziej rozpoznawalnego Stanislawa Soyki na klawiszach i zupełnie mi obcego Zbigniewa Brysiaka na instrumentach perkusyjnych, którzy wspomagali ONZ przez caly koncert, w tym Anne Patynek, która grala na bębnach, spiewala  dodajac ONZtowi urody i wdzięku.
J. Kleyff to muzyka, a zwłaszcza teksty, które opowiadają historie/zdarzenie/obserwacje, sa doświadczeniem/przemysleniem autora, którym dzieli się z słuchaczami. Literatura w pigułce, zamknieta w zwykle
w 3-4 minutach trwania piosenki. Sledzenie tekstu wymaga sporego skupienia, a pointa sprowadzajaca się często do jednego wiersza, nawet słowa nie jest w warunkach lekkiej dekoncentracji oczywista. Dlatego warto jest mieć plyte (można było kupic po koncercie) ew. teksty piosenek, które w większości sa publikowane na stronie kleyff.pl.
Wśród gości specjalnych była także Magda Umer, która wspierala artyste w wykonaniu "Pozna Noca". Obecnosc Magdy Umer odebrałem bardziej jako rodzaj potwierdzenia klasy tekstow J. Kleyffa, bowiem wspólne spiewanie wyszlo im raczej cienko.
Bylo milo i refleksyjnie. Pozytywne wibracje wypelnialy sale, ale...
To co uslyszalem na koncercie, a potem odsluchalem na plycie nie ma takiej mocy rażenia (moim zdaniem oczywiście)  jak tekst "Nocnoautobusowej"...

"Kroki w chmurach" (Dhaai Akshar Prem Ke), reż.Raj Kanwar, Indie, 2000, dvd

"Kroki w chmurach" (Dhaai Akshar Prem Ke), reż.Raj Kanwar, Indie, 2000, dvd

Ze względu na dlugosc - 170 min., objerzalem go w dowoch dosiadach (cigale zmagam się z przeziębieniem, wiec pomimo niezlej pogody, rowerek tak, ale w piwnicy).
Coz, jeśli wrzuca się do odtwarzacza produkcje Bollywood dostaje się nic innego jak bollywood...

Kilka lat temu przez nasze kina przeszlo bollywoodzkie tsunami. Filmow tego gatunku była masa, można wręcz zaryzykowc stwierdzenie, ze pewna czesc publiczności (zenska) ulegla fascynacji hinduska kinematografia. Dolatywalo do mnie, ze powstawaly kluby, w ktorych panie ogladaly filmy, biegaly w sari, cwiczyly charakterystyczny dla gatunku taniec.
Pomimo, ze miałem ochote zobaczyć przyczyne tych fascynacji jakos mnie ominelo. Do tej pory nie widziałem zadnego bollywooda, w fan-klubie gatunku tez (jeszcze) nie byłem.

Nie będę sie pastwil nad "Krokami w chmurach". Mysle ze kategorii "bollywood", bo tylko w tej kat. nalezy go oceniac, jest niezły. Moja ocena nie musi być miarodajna przez brak odniesienia.  To jedyny bollywood jaki widziałem. Z jednej strony był to akt desperacji (nie miałem co ogladac) z drugiej strony spełnienie checi zobaczenia filmu-reprezenanta najbardziej płodnej kinematografii.

Jest to pewnie pierwszy i ostatni bollywood, który widziałem (never say never). Nie wiem czy panie miały wyskubane brwi na "kijanke" czy na "zdziwioną" (cytat z "Walesa, człowiek z nadziei"), ale smutek-zdziwko to podstawowy wyraz twarzy jakim przez 170 min raczy nas glowna bohaterka. Trzeba przyznać, ze oczy ma wielkie, a calosc niezależnie od tego czy odziana w bajecznie kolorowe sari, czy w jeansy jest przyjemna dla oka. Bohater nie ma wyskubanych brwi, za to wyraz twarzy ten sam wzbgacony smetnym spojrzeniem "za siebie, przez ramie".
Film można zaliczyć do gatunku kina familijnego. Jedyna perwersja to scena w ktorej bohater-zięć dotyka nagich stop teścia...
Produkcja bollywood ma wiele wspólnego ze słynnymi poludniowoamerykanskimi serialami. Kogo krecily losy "Niewolnicy Isaury", kto często gości na Zone Romatica z pewnoscia polubi kino hinduskie.
De gustibus non est disputandum.

sobota, 7 grudnia 2013

"Atlas chmur" (Cloud Atlas) reż. T.Tykwer, L.Wachowski, A.Wachowski, HongKong+, 2012, dvd

"Atlas chmur" (Cloud Atlas) reż. T.Tykwer, L.Wachowski, A.Wachowski, HongKong+, 2012, dvd

Powoli wyczerpują się moje priv zasoby dvd. "Atlas.." pozyczylem od Jacka z ostrzeżeniem, ze na malym ekranie film dużo straci, ze trzeba oglada go na dużym. Ale moje trenazerowe stanowisko jest zaopatrzone w TV 19", nie miałem wyboru...

Jacek ostrzegl przed oglądaniem na malym ekranie, nie uprzedzil, ze film trwa 170 min...
Jak na bajke jest troszkę przydługi i zbyt pogmatwany. Ogladanie wymaga sporego skupienia, a bycie skoncentrowanym przez 170 min. zwłaszcza na trenazerze jest praktycznie niemożliwe.
Bajka, nawet zgrabna nie jest moim ulubionym gatunkiem filmowym. Ogladam je rzadko. Ostatni raz, pare late temu był to "Awatar". Od tego czasu wszystkie bajki wypadają zdecydowanie poniżej poziomu, który wyznaczyl. "Atlas..." także, nawet pomimo gwiazdorskiej obsady.
Troszke się wynudziłem.
Nie wytrzymalem tyle czasu na trenazerze. Dokonczylem oglądanie na dużym ekranie i nie pomoglo.
Nadal się nudziłem.
Film zdecydowanie dla milosnikow gatunku i Toma Hanksa.

czwartek, 5 grudnia 2013

"Uprowadzona" (Taken) reż. Pierre Morel, Francja+, 2008, dvd

"Uprowadzona" (Taken) reż. Pierre Morel, Francja+, 2008, dvd

Byłem pewien, ze widziałem ten film. Widzialem wspólnie z Morfeuszem...
Jak to we czwartek sesja rowerowa. Ponownie trenazer (nadal lecze przeziębienie), wiec siegam do priv zasobow i przez wzgląd na czas (90 min) biore "Uprowadzona".

Fajnie mi się krecilo na rowerku!
Ten film to już klasyk - doczekal się sequela.  Bardzo sprawne kino akcji z dobrym w roli mocnego faceta Liamem Neesonem (widziałem go jakiś czas temu w "Niewinnej", był OK), niezłymi zdjęciami, nadmiarem Audi (widać Niemiec sypnal kasa) i  naiwnym dydaktyzmem.
Do bolu zebow standard, ale jaki fajny!

Pewnie jestem ostatnim facetem na tej planecie, który nie widział tego filmu...

Mysle, ze na wszelki wypadek powinny go obejrzeć wszystkie corki swoich tatusiow, żeby na skroty dowiedzieć się, ze ojca sluchac TRZEBA!
(VH1, 1973, Led Zeppelin, Starways to Heaven, live, wlasnie leci).
Przeciez nie każdy tata biega niczym Mel Gibson w "Zabojczej broni" (skutecznie wyprzedzając audiole), prowadzi fure niczym Steve McQueen w "Bullit", strzela jak Tom Berenger w "Snajperze" i dosiada priv odrzutowców jak Richard Branson w filmie, który nazywa życiem...
Może się zdarzyć, ze tata jest normalsem, i co wtedy?

sobota, 30 listopada 2013

"Zły porucznik" (The Bad Lieutenant: Port of Call - New Orleans), reż. Werner Herzog, USA, 2009, dvd

"Zły porucznik" (The Bad Lieutenant: Port of Call - New Orleans), reż. Werner Herzog, USA, 2009, dvd

Wobec zamkniecia lokalnej wypożyczalni dvd nadal posilkuje się swoimi zasobami, w ktorych jeszcze mam kilka zafoliowanych dvd-bonusow z BP. Wahalem się chwile wybierając film na kolejna sesje na trenazerze pomiędzy jakims bollywoodem (nigdy nie widziałem filmu-reprezentatnta tego gatunku i jakos ciagle go przesuwam, odsuwam dając pierwszeństwo innym filmom), a roznymi glownie krymilanymi tytułami. Wybor padl na "Złego porucznika" glownie z racji osoby pierwszoplanowego aktora Nicolasa Cage, którego baaaardzo lubie i reżysera - Wernera Herzoga, którego z kolei pamiętam z ambitnych fabularnych dokonan z lat 70/80, a ostatnio z ciekawych dokumentów.
Przypadek sprawil, ze po swietnej, polskiej "Drogówce" o której w poprzednim poscie, film Herzoga także traktuje o stróżu porządku, który przechodzi na "ciemna strone mocy", jak  pisza na okładce dvd.

Ale...

Kudy Cage'owi-zlemu porucznikowi do naszych policjantow z "Drogówki"!
Powinien u nich terminować!
Natomiast Herzogowi przydaloby się pare lekcji reżyserii/realizacji u Smarzowskiego...

Bo "Zły porucznik" to ni pies, ni wydra. Przecież to NIE TEN "Zły porucznik" z Harvey'em Keitel'em, którego z pewnoscia ogladal Smarzowski, a Herzog (chyba) NIE i szkoda. 
Bo przecież taki niebywaly tandem: Cage/Herzog to obietnica czegos extra. W efekcie dostajemy do-bolu-zebow STANDARD z UWAGA!, baśniowym przechylem generowanym po części przez uzależnienie zlego porucznika-Cage'a, po części wynikający (jak sądze) z filmowej drogi Harzoga, gdzie "Stroszek", "Nosferatu Wampir", "Woyzeck", "Fitzcarraldo", "Aguirre, gniew boży", "Zagadka Kaspara Hausera" (rany!, ten facet troszkę się narobil, a to tylko czastka, która widzialem) i w jakims (nadal moim zdaniem) stopniu z zauroczenia znakomitym "Harry Angel" (to Alan Parker, Al. Pacino i M. Rourke, kto nie widział, musi), który podobnie jak "Zly porucznik" dzieje się w Nowym Orleanie... 
Jednym słowem (troszkę odjechałem na 12-sto letniej Springbank, single malt, 53.1%vol) ten film to pic. (pisze posta ogladajac jednocześnie "Czlowieka w Ogniu" z D. Washingtonem; pierwszy raz widze ten film w calosci; ale realizacja!)
Pic! Nawet pomimo osoby Evy Mendes, która jest przyjemnym dodatkiem do tego picu.
Konkluzja? Bo już czas!
Można sobie darować.

środa, 27 listopada 2013

"Drogówka", reż. Wojciech Smarzowski, film PL, 2013, dvd

"Drogówka", reż. Wojciech Smarzowski, film, PL, 2013, dvd

Pomimo, ze pogoda sprzyja wieczornym, terenowym jazdom na rowerku (na lampeczkach rzecz jasna) rozum (lekkie przeziebienie) kazal mi wskoczyć na trenazer. Wobec zlikwidowania lokalnej wypożyczalni dvd odpowiednio wcześniej, na ulicznym straganie w centrum Warszawy(!) zaopatrzyłem się (15 zl) w "Drogówke". Nie było mi dane być na nim w kinie. Obejrzalem wiec na rowerku. Tyz piknie!

To moim zdaniem swietny film. Akcja toczy się w kilku planach/watkach. Jest gesto i soczyście w tekstach i obrazie. Ponadto film jest znakomicie, nowocześnie zrealizowany, a mnóstwo drobnych wziętych z zycia obserwacji dodaje filmowi pieprzu. "Drogówka" wymaga skupienia, trzyma do końca w napięciu. Dobrze, ze mam ja na dvd. Będę musial do niektórych scen wrocic koncentrując się na oglądaniu/słuchaniu dalszych planow.

I wlasciwie na tym moglbym skonczyc posta, gdyby nie fakt, ze taka sucha opinia nie oddaje w pełni wrazenia jakie zrobil na mnie kolejny film Wojtka (tak jest na liscie plac) Smarzowskiego. Porzednie: "Wesele", "Dom zły" były także duże. "Róża" bardzo dobra. "Drogówka" jest moim zdaniem najlepsza, ("Róże" zaliczam do innej kategorii).
W. Smarzowski, który jest także autorem scenariusza przez jakiś czas pracowal jako reporter dokumentujący prace policji drogowej. To co jest w "Drogówce" nie jest (niestety) wyssane z palca...
Chociaz podobnie jak "Wesele" i "Dom zły" także "Drogówka" pokazuje (moim zdaniem) "nadrealną" rzeczywistość, to jej osadzenie w realiach, które każdy z widzow może zweryfikować poprzez pryzmat swoich "drogówkowych" doswiadczen, jest do bolu prawdziwe. Owa "nadrealność" jest niczym glosno zapalana, jasno plonaca zapalka z "Dzikosci serca" (Wild at heart) D. Lyncha. Wydobyte z ciemności grzechy, przestępstwa i rozne obrzydliwości, zagęszczone dla potrzeb filmu, jaskrawo "oświetlone" tworza te "nadrealność", która nie jest fałszowaniem rzeczywistości, ale rzeczywistoscia ujawniona i opisana skryptem W. Smarzowskiego. Sceny sa geste od akcji dziejącej się w kilku planach, a pomysl wykorzystania zdjęć wykonanych roznymi kamerami, w tym przemyslowymi i tel. komórkowych nadaje filmowi wlasciwy, miejscami wręcz paradokumentaqny "nerw". Nie można przecenić operatorskiej roboty Piotra Sobocinskiego juniora. Obraz jest na najwyższym poziomie. Montaż znakomity.
Nie wiem jak policji, ale publiczności film się podobal. Czytam, ze miał ponad 1 mln. widzow.

Podoba mi się to co robi W. Smarzowski. Nie mam do niego pretensji za drobna pozyczke (samochodowa scena z hamowaniem/odgryzieniem) ze "Swiata według Garpa" (The World According to Garp), bo pozyczke twórczo wykorzystal i rozwinal, ku radości widzow, którzy mogą się minac ze znakomitymi kreacjami RobinaWilliamsa i Glenn Close.
W. Smarzowski podoba mi się nie tylko jako reżyser, lecz także jako człowiek, o czym szerzej w poście o jego znakomitej "Róży".
Jeszcze jedno!
"Drogówka" NIE JEST filmem familijnym! Chociaz zawiera znaczny ladunek edukacyjny i nie można mu odmowic walorow poznawczych, zdecydowanie nie jest dla dzieci.

niedziela, 24 listopada 2013

Randy Crawford, live koncert, Sala Kongresowa, piątek 2013.11.08

Randy Crawford, live koncert, Sala Kongresowa, piątek 2013.11.08

Pewnie o koncercie napisano już wszystko co było do napisania i wracanie do niego może nie mieć większego sensu, gdyby nie szczególne okoliczności związane jego promocja na antenie Trojki polaczone z ceremonia wręczenia artystce specjalnej nagrody Programu Trzeciego.

The Crusadres byli klasa dla siebie.
Nie mam pojęcia jakim cudem
mlodziutka wówczas (1979) Randy
zaspiewala na ich plycie. Zrobila to
na tyle skutecznie, ze znakomity
wokalny kawalek z tej samej kasety
"Soul Shadows" w wykonaniu Billa
Withersa poszedł w zapomnienie,
a "Streel Life" ciagle zywe!
(ta kaseta, podobnie jak inne kasety
Crusaders kupiona około 1981r nadal
gra!)
  
Koncert zaczal się od instrumentalnego, polgodzinnego intro trio pianisty Joe Sample, czyli muzyka legendarnych The Crusaders, który był kompozytorem wielu utworow legendarnej kapeli, która w szczególny sposób laczyla jazz, soul, pop tworzac unikalny, bardzo pojemny styl, w którym było miejsce dla takich utoworow i wykonawcow jak Randy Crawford ze Street Life. W Warszawie nie było Joe Sample, którego z powodu choroby na klawiszach zastapil inny muzyk. Po polgodzinnym instrumentalnym intro, Sample junior grający na basie zapowiedział Randy....
To jednak był szok! Na scene wyszla kobieta o gabarytach niani Scarlett O'Hara...
Na szczęście szybko zaczela spiewac i wyszlo na jaw, ze to jednak ona - Randy, a może jej glos uwieziony w zdeformownym tusza ciele. Bo glos został ten sam!
Pierwszy kawalek Randy zaspiewala stojąc, reszte koncertu siedziała na taborecie wstając czasem, ze względu, jak sama powiedziała, na kłopoty z krążeniem. Zaspiewala wszystkie swoje największe przeboje, m.in. Street Life, One Day I'll Fly Away, You Might Need Somebody, Rainy Night In Georgia, Secret Combination. Było milo, nastrojowo, cieplo. Randy i towarzyszace jej trio zbudowalo na sporej przecież estradzie Sali Kongresowej przytulna, klubowa atmosferę.
Było fajnie. Do czasu...
Pod koniec koncertu na scene wtargnelo wysokie gremium w osobach szefowej Trojki, Marka Niedzwieckiego i organizatora Ladie's Jazz Festival (impreza na której zaproszenie Randy pojawila się w Polsce). M. Niedzwiecki odczytal tekst z którego wynikało, ze Randy została uhonorowana specjalna nagroda: "Diamentem Trojki", za ..."caloksztalt, dokonania itd."..., a kiedy usilowal ten nabzdyczony txt przetlumaczyc na angielski, Randy bezceremonialnie podszla do Niedzwiedzkiego wziela z jego rak bukiet kwiatow, Magdzie Jethon "odebrała" swoja nagrodę/trofeum i lekceważąc obecność wysokiego gremium, podeszla do mikrofonu rozpoczynając czesc "na bis"...
Spiewajac pierwsza "bisowa" piosenke trzymala w rekach ow "Diament Trojki", który z daleka wygladal jak wykonana z przezroczystego plastiku kula wielkości pilki recznej, z pseudeo diamentowymi szlifami. Za każdym razem kiedy Randy wykonując piosenke spojrzała na tę paskudę smiala się glosno i wtracala teksty: "nigdy czegos takiego nie dostałam", "mam nadzieje, ze mnie przepuszcza na cle" itp.
Koncert Randy miał beprecedensowe wsparcie medialne ze strony Trojki. Nigdy wcześniej (a słucham Trojki od zawsze) nie slyszlam tak gestej, wręcz nachalnej reklamy jakiejkolwiek imprezy.
Nazwanie wystepu Randy Crawford "rocznicowym" z okazji 25-lecia live koncertow w Studio A. Osieckiej moim zdaniem było mocno naciągane, bo przecież Randy nigdy w tym studio nie wystepowala. Nieznosnie wręcz natezenie reklamy koncertu na antenie Trojki wskazywalo raczej na kiepska sprzedaż biletow i szczegolny układ z organizotorem Ladie's Jazz Festival. Cala ceremonia wręczenia nagrody "Perla Trojki", (o której nigdy wcześniej nie slyszalem), zachowanie artystki, która wygladala na mocno zaskoczona pojawieniem się oficjeli na scenie wskazywala, ze Randy nie była swiadoma bycia "czescia rocznicowych obchodow". Odnalazla się jednak swietnie w tej dziwnej dla siebie sytuacji osmieszajac mimowolnie, sztuczne, zbędne, sztywne zadecie, które moim zdaniem było konsekwencja proby ratowania/sprzedania koncertu.
Na koncert Randy Crawford poszedłbym bez "rocznicowej" etykiety. Zreszta wydaje mie się, ze kiedy pierwszy raz uslyszalem jego zapowiedz nie był jeszcze "rocznicowy". To, ze się nim stal przyniosło dodatkowe atrakcje wzbudzając wesolosc artystki i smiech na widowni.
Smiechu nigdy dość...

sobota, 16 listopada 2013

"Labirynt", (Prisoners), reż. Denis Villeneuve, USA, 2013, wlasnie w kinach

"Labirynt", (Prisoners), reż. Denis Villeneuve, USA, 2013, wlasnie w kinach

"Nie, nie chce na Ide. To smutny film, a ja chce na cos wesołego" - powiedziała koleznaka.
"Chodzmy na Labirynt, slyszalam o nim wiele dobrego. Gra w nim Jake Gyllenhaal, jeden z cowboy'ow z Tajemnicy Brokeback Mountain, pamietasz? To swietny aktor" - zaproponowala, a w konsekwencji ostatecznie zdecydowala.
I w ten oto sposób, za sprawa przewidywalnie nieprzewidywalnego kobiecego sposobu myslenia znaleźliśmy się na mrocznym, ponurym, bron boze wesołym thrillerze. 

Film to dlugi (2.5h) i strasznie pokręcony. Niewiarygodna ilość czubow i popaprancow zgromadzona w malym miasteczku, gdzies w USA kwalifikuje ten film bardziej do gatunku mrocznego sci-fi niż rasowego thrillera (moim zdaniem oczywiście). Tak, to prawda. Film broni się znakomita gra aktorow w tym rzeczonego Jake Gyllenhaala i swietna robota filmowa typowa dla kina amerykańskiego. Akcja rozwija się bardzo wolno, wręcz na granicy mojej wytrzymalosci. Musialem się mocno wysilać, żeby nie poddac się Morfeuszowi, który korzystając z mojego osłabienia ciężkim tygodniem usilowal wciagnac mnie do swojego królestwa.
Pomimo zastrzezen oceniam ten film jako niezły.
Jednak chciałem, wolalem i nadal chce isc (i pewnie pojde) na "Ide".

piątek, 15 listopada 2013

"Wróg numer jeden" (Zero Dark Thirty), reż. Kathryn Bigelow, USA, 2012, dvd

"Wróg numer jeden" (Zero Dark Thirty), reż. Kathryn Bigelow, USA, 2012, dvd

To kolejne po "The Hurt Locker. W pułapce wojny", wojenne dokonanie Kathryn Bigelow. Kolejny zaskakująco dobry film wojenny zrobiony przez kobiete.

Ten film to kawalek prawdy o wspolczesnej wojnie. Jest bardzo brutalny i m.in. dzięki temu wiarygodny. Amerykańskie kino wojenne at its best: znakomici aktorzy, zdjecia, technika, rozmach, czyli duza kasa i sprawna rezyseria.
Film o sledzeniu, odnalezieniu i zabiciu Bin Ladena. Jest w nim skromy, zaskakujacy watek polski, który swietnie wspolgra z filmem J. Skolimowskiego "Essential Killnig". Nie ma w nim miejsca na ocene moralnego aspektu bezprecedensowej akcji amerykanskich sil specjalnych, które dzialajac bez zgody i uprzedzenia obcego państwa (sojusznika jakim jest Pakistan) zamordowaly Bin Ladena wraz z kilkoma osobami z jego bezpośredniego otoczenia. Morderstwo, czy wyrok? Pani reżyser zostawia widzowi ocene zasadności amerykanskich dzialan zestawiając sceny brutalnych przesluchan z zapewnieniami Baracka Obamy o czystości dzialan tzw. sluzb i braku amerykańskich tajnych wiezien poza granicami USA. Hipokryzja w skali giga.
Film zdecydowanie dla chlopcow.

To pierwszy film, w sezonie zimowym 2013, który obejrzałem na trenazerze. Film pochodzil z mojej priv filmoteki. Bonus z BP.
A miałem ochote na cos zupełnie innego. Jednak kiedy udałem się do swojej lokalnej wypozyczalnie dvd okazało się, ze ta przestala istnieć...
Jestem w głębokiej rozpaczy.
Nie wiem jak przetrwam sezon zimowy.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Anita Lipnicka, live koncert, Trójka, Studio A. Osieckiej, niedziela 2013.11.10

Anita Lipnicka, live koncert, Trójka, Studio A. Osieckiej, niedziela 2013.11.10

W piątek koncert Randy Crawford w Kongresowej, a w niedziele Anita Lipnicka w Trójce.
Zaczynam od koncertu Anity, bo wlasnie wrzucilem do odtwarzacza jedna z dwóch plyt kupionych po koncercie, te przez trase koncertowa promowana, najnowsza - "Vena Amoris".

Piotr Baron kwieciście zapowiedział koncert Anity Lipnickiej podnosząc jej madrosc, szczerość, umiejetnosc skaldania slow w teksty, celność wypowiedzi w nieprzypadkowo poukładanej, autorskiej plycie o "pięknym tytule".

Tak, Panie Redaktorze Baron. Dobrze Pan gadasz! Innym facetom tez sie Anita podoba.



(Wiem, ze marne foto, ale...)
Anita wystapila ubrana skromnie
i rasowo a'la pensjonarka. Ciemne rajstopy,
ciemna spodnica i vintage'owa bluzka
z rekawem 3/4, szerokim
kołnierzykiem, plisowanym frontem
i dluga, zawiazana w kokardke
akasamitka.
 
Anita wyszla na scene w towarzystwie swojej kapeli, która praktycznie w calosci sklada sie z angielskich muzykow. Zasiadala na krześle (niczym Randy Crawford) i na siedząco, często i gesto akompaniując sobie na gitarze odspiewala wszystkie piosenki zgromadzone na ostatniej plycie.
Sama poprowadzila konferansjerkę opowiadając zaskakująco wiele o alkoholowych doświadczeniach swoich muzykow, zwłaszcza zmaganiach z wodka. Jak na moje wyczucie troszkę przesadzila, ale opowieść o turnieju w siłowaniu sie na reke we wroclawskim pubie, w wyniku którego panowie z kapeli mieli duże trudności z graniem kolejnego koncertu była smieszna i pouczajaca. (konkurs wygral Polak z ekipy technicznej).
Kazda piosenke Anita poprzedzala kilkoma słowami wyjaśnienia, tłumaczeniem o czym będzie spiewac, czego, jakich doswiadczen dotyczy (polski!) tekst. I dobrze! Bo "Vena Amoris" to bardzo babska plyta. Autorka wszystkich tekstow jest Anita. Teksty wiec sa b. kobiece, przez kobiete i dla kobiet pisane. Wobec faktu, ze na widowni było sporo facetow, tłumaczenie z pewnoscia sie przydalo, przyblizajac Panom nieogranialne przez nasze proste umysły meandry myśli, sciezki skojarzen plci przeciwnej.

Było milo, ale monotonnie. Cala plyta (zagrala tez kawałki ze swojej poprzedniej plyty np. "Noisy Head") utrzmana jest w jednym nastroju, podana w dość wolnym rytmie. Ma charakter sentymentalnej opowieści o roznych sytuacjach z którymi radzi sobie bohaterka opowiadanych historii. Muzycznie to folk podkreślony specyficznym instrumentarim w sklad którego wchodzilo m.in. banjo, mandolina, a takze pedal steel nadający niektórym utworom tchnienie country.
Jak słusznie zauwazyla Anita, żadna stacja radiowa nie będzie grala tej muzyki poza Trójka oczywiście, która już od dłuższego czasu emituje przyjemny dla ucha kawalek "Hen, hen". Mysle jednak, ze artystka ma wystraczajaca ilość wiernych fanek i fanow, którzy chętnie kupia plyte i bilety na koncerty. Bo Anita spiewajaca, jak sama zauwazyla już od ponad 20-stu lat jest skonczona profesjonalistka traktujaca swoja publiczność b. poważnie. Dosc powiedzieć, ze trójkowy koncert trwal 1h 45min, czyli prawie o godzine dluzej niż jego emisja na antenie, która tradycyjnie trwa do 21:00. Widac było, ze granie, obcowanie z publicznoscia sprawia jej i muzykom (panowie żeby przezyc z puchą browaru każdy; w/g Anity polskie piwo b. muzykom pasi) autentyczna przyjemność. Na bis zaspiewala piosenke, która jak powiedziała wlaczyla do repertuaru trasy, gdyż chciała przypomnieć i pokazac, ze pamięta skad sie wziela i co ja wyniosło na pozycje gwiazdy estrady. "Ona ma sile" zabrzmiało mocno i dobrze, a publicznosc już na początku piosenki rozpoznając ow kawalek nagrodzila artystke oklaskami.
(taaa, to ten kawalek reklamujący koparko-spycharke Ostrówek, powiedział Darek, któremu opowiadałem na dzisiejszym porannym rowerku o wrażeniach z koncertu). Ostrówek, czy CAT to fajna piosenka-wizytowka Anity. Dobrze, ze ja zaspiewala przywolujac czasy Varius Manx. 
Nie sledze losow i kariery Anity Lipnickiej. Jednak z przyjemnoscia nadstawiam ucha, kiedy udziela wywiadu w radiu, odnotowuje jej udział w rocznicowych projektach Powstania Warszawskiego ("Morowe Panny") i czasami słucham jej piosenek granych przez Trójke. W czasie trojkowego koncertu (nie ma tego na plycie) draznila mnie maniera dziwnego akcentowania/rozciągania niektórych fraz i jak już wspomialem zbyt wiele (moim zdaniem) odwolan do alkoholowych doswiadczen jej angielskiej ekipy. W skladzie kapeli nie było Johna Portera, który jest ze swoja gitara wylistowany wśród muzykow bioracych udział w nagraniu plyty. 

Plyty Anity które mam, których słucham w trakcie pisania tego posta kupiłem (35 zl/szt.) bezpośrednio po koncercie. Wcale nie dlatego, ze tak bardzo łaknąłem je mieć! Tak często jednak narzekałem, ze nie można kupic plyt po koncercie, ze teraz, bedac niejako zakladnikeim swojego utyskiwania - kupielem.
Slucham i jeszcze nie wiem, czy mi sie podobają. Odsluchalem kazda z nich po 2x i jak na mój nieskomplikowany, meski gust artystka troszeczke przynudza.
Z cala pewnoscia wiem jednak, ze podobnie jak redaktorowi Baronowi i pewnie wielu innym facetom, podoba mi sie sama artystka.
A poszla za obcego! Niby ten obcy to prawie jak swój. Zasiedzialy Angol. A jednak Angol!
Może powinni sie spotkać z Rayem Wilsonem i machnąć jakiś fajny kawalek o polskich dziewczynach, bo ten: "Najwiecej witaminy maja polskie dziewczyny" A. Rosiewicza już ciut sie zestarzał...


czwartek, 7 listopada 2013

Krysztof Ścierański, live koncert, Jazzarium Cafe, sobota 2013.10.26

Krysztof Ścierański, live koncert, Jazzarium Cafe, sobota 2013.10.26

To było ciekawe doświadczenie. Tydzien wcześniej Joe Bonamassa, a zaraz po nim jeden z najlepszych polskich gitarzstow basowych - Krzysztof Scieranski. Sala Kongresowa wypelniona nieomal w 100% i malutka, kameralna scena w niewiele większym od sceny lokalu Jazzarium Cafe.
Joe B. ze swoja kapela, K. Scieranski solo. Inne style i estetyka, inne pokolenie, wiec inne doświadczenia, a to co wspólnego to ten instrument i ponadprzeciętne umiejetnosci.
Ale od początku.
Bo wlasnie już na początku niezle się wkurzylem kiedy parkując na wąskiej Wilczej tuz przed Poznanska starając się "schować" tyl swojego dość długiego samochodu najechalem przednim zderzakiem na b. wysoki krawężnik. Korekta najazdu skonczyla się wyrwaniemm części zderzaka, co oczywiście nie nastroilo mnie zbyt radośnie. Natychmiast przypomniałem sobie czasy, kiedy jezdzac Polonezem moglem bez problemu niczym Eliot Ness wjechać w dowolna przeszkodę bez szkody dla pancernego zderzaka Poloneza. Teraz plastikowe zderzaki nie dość, ze kruche i lamliwe to jeszcze maja wielkość polowy samochodu i tyle mniej więcej kosztują. Cale szczęście, ze było cieplo, wiec nie urwałem wszystkich zatrzaskow/zaczepow i następnego dnia przy pomocy kolegi Krzycha udało się wsunąć zwisajaca czesc zderzaka na miejsce.
Krzysztof lubi sobie
pogadać z dydaktycznym
przechylem, co na tak
kameralnym koncercie nie
razi, jest wręcz fajne.
Tak wiec wkurzony na około 1h przed koncertem wszedłem do Jazzarium Cafe, gdzie Krzysztof Scieranski rozgrzewal pazury i sprzet przed koncertem. Wymienilismy przyjzane "SieMA", zasiadłem i czekając na Maline z rodzina przygladalem się spiętrzonej na estradce elektronice. Dla K. Scieranskiego zostało niewiele miejsca, ale grzejąc sie poruszal sie w miare pewnie w mocno ograniczonej przestrzeni.
Powoli sciagala publiczność. Znaczna jej czesc okazala sie być bliższymi/dalszymi znajomymi artysty. Na sali był nawet lekarz Krzysztofa (podobnie jak u J. Bonamassy).
Jeszcze jedna para rak,
może nawet dodatkowa
para nog i gra gitara;
a tak tyle roboty, ze
na granie mało czasu.

 
Pare minut po 21:00 zaczal sie koncert. Krzysztof był mocno zarobiony starajac sie panować nad zgromadzona na scenie elektronika. Nagrywal i nakladal kolejne loopy, po to by "na nich" grac kolejne utwory/linie melodyczne uzywajac do tego celu glownie 2-funkcyjnej gitary-syntezatora. Wszystko oczywiście live. Odnosilem wrazenie, ze obsluga elektroniki pochlania artyste w tak dużym stopniu, ze miast uwolnić myśli i dac upust swoim stricte muzycznym mozliwosciom, był w większym stopniu zajęty naciskaniem guzikow niż samym graniem. Miałem wręcz odczucie, ze nie do końca panuje nad tymi wszystkimi zabawkami, które go osaczaly, swiecily, migaly, rozpraszaly.
"Zmazalo mi sie" - powiedział Krzysztof w trakcie budowania jednego z utworow, ale szybciutko dogral sobie "zmazana" pętelkę i pojechal dalej.
Jak już wreszcie
ogarnie te przelaczniki,
suwaki i inne guziki robi
to co robi najlepiej - gra.

 
Po przerwie koncert nabral rumiencow. Krzysztof opowiadal o kulisach powstania niektórych utworow, (ciekawa opowieść o utworze "Cialo" G. Ciechowskiego; K. Scieranski jako muzyk sesyjny uczestniczyl w nagraniu kilku plyt G. Ciewchowskiego) prezentowal rozne techniki gry, przywolywal historie swoich gitar, zwłaszcza Fendera z 1969 roku, który w tamtym czasie kosztowal tyle co polowa sporego mieszkania w Krakowie.
Ta srodkowa czesc koncertu była moim zdaniem najlepsza. Potem artysta oglosil koniec swojego występu i..... wyszedł z kawiarni. Publiczność domagala sie bisow, wiec wrocil i gral dalej. Miałem wrazenie, ze nie miał przygotowanego repertuaru na tak długie muzykowanie i momentami (moim zdaniem oczywiście) robilo sie nudnawo i smetnie. Defintywny koniec nastapil około 24:00.

Poszedlem na koncert bo pamiętam Krzysztofa Scieranskiego z okresu kiedy gral ze "String Connection" (niedawno, dzięki refleksowi Maliny, 3-4 lata temu bylismy na koncercie reaktywowanej kapeli w "Fabryce Trzciny") i z koncertu Walk Away w "Akwarium" wiele lat temu (chociaż tutaj nie jestem pewien jego obecności; z pewnoscia był tam jego brat Paweł, także gitarzysta).
Jazz-rockowe klimaty, mocne granie z duza przestrzenia/swoboda dla każdego z muzykow oraz to co bardzo lubie w takim graniu - interakcja, wzajemne stymulowanie sie, uzupełnianie, nakręcanie, na to liczyłem (w pewnym stopniu), tego oczekiwałem. Oczywiście miałem swiadomosc, ze ide na solo-koncert, ale chciałem slyszec więcej gitary, mniej synezatorow. Ta (syntezartorowa) strefa uzycia gitary jest skutecznie (dla mnie) wypelniona przez Pata Metheny, którego od czasu "Offramp" słucham w dużych ilościach, jestem praktycznie na każdym jego koncercie w PL, ale nie jest to równoznaczne, ze lubie i akceptuje wszystko co robi. Projekt/plyta/koncert "Orchestrion", formalnie ciekawy, nie przemowil do mnie. K. Scierański z uzglednieniem proporcji udal sie w tym wlasnie kierunku, a ten, jak już napisałem niezbyt mnie rusza.

Gitary Krzysztofa Ścierańskiego.
Fender (1969r) z prawej należał do
Mariana Pawlika z Dżambli. Kiedy
muzyk postanowil sie ozenic i trzeba
było kupic mieszkanie, on sprzedal
Fendera, oni - rodzice wybranki dorzucili
II polowe i starczylo na mieszkanie!
Takie wówczas były relacje cen!
(opowiedziane przez K. Scierańskego)
To tyko jedna z fajnych historii/wtrętów,
które usłyszeliśmy w trakcie koncertu.
Swoja droga to fantastyczne, ze wiosełko
trafilo do tak klasowego gitarzysty jakim
jest Krzsztof!
 
Wiele lat temu mielismy artyste, który zdecydowal sie na solo-występy. Czesław Niemen, gdzies od poziomu "Katharsis", czyli II pol. lat 70-tych uzbroil sie w wieze elektroniki i w jej towarzystwie rozpoczal koncertowanie w PL. Publicznosc z zainteresowaniem i uwaga wsluchiwala sie pierwszy utwor, drugi tez przechodzil, ale przy trzecim z widowni dalo sie slyszec ponaglające: "Czesiek dawaj, ..urwa, dawaj!". (Byłem, widziałem, sluchalem, nie krzyczałem). Publicznosc chciała show, a co to za show: facet stojący za wieżą elektroniki oświetlony punktowym reflektorem, wydający dzwieki z siebie i roznych moogow, czy innych klawiszy. Jeśli jeszcze uwzgledni sie możliwości owczesnej elektroniki - nudy na pudy. Poza wszytkim był w tym dodatkowy aspekt - ryzko. Otoz Pan Czesław jezdzil z ta wieza po kraju i szybko sie okazało, ze zachodni sprzet niezbyt chętnie znosi wahania napięcia w polskiej sieci. Nie dość, ze sinusoida pradu przemiennego miast łagodnej, falowej postaci miała charakterystke, zęby pily tarczowej, która skutecznie rżła te Cześkowe moogi, to jeszcze napiecie daleko odbiegalo od deklarowanego 220V.... Dzieki temu miałem przyjemność scisniecia prawicy z Panem Czeslawem (a łape miał jak podolski złodziej stope), który szukając odpowiedniego stabilizatora napięcia odwiedzil targowe stoisko firmy w której wówczas pracowałem (DHN), a potem wpadl do mnie by kupic (kupil) ow stabilizator.
Wracajac do koncertu Krzysztofa Ścierańskiego miałem wrazenie, ze Krzysztof, który był w W-wie na tzw. "warsztatach" zadzwonil do M. Adamiaka z info: "jestem w W-wie, może zorganiazujesz mi jakies granko?".
Może dlatego koncert (w moim odczuciu oczywiście) był nierówny, porywający tylko w srodkowej części?
Może na moim odbiorze zwazyl fakt, ze nie znam aktualnych dokonan Krzysztofa Ścierańskiego?
Może chcialem uslyszec to co chciałem, a dostałem j/w i lekko sie rozczarowałem?
Może to ten cholerny zderzak...

niedziela, 27 października 2013

Joe Bonamassa, live koncert, Sala Kongresowa, 2013.10.20

Joe Bonamassa, live koncert, Sala Kongresowa, 2013.10.20

To się dzieje tu i teraz. Na przestrzeni tygodnia dane mi było odsluchac dwóch wybitnych gitarzystów:
- Joe Bonamassa
- Krzysztofa Ścierańskiego (sobota 2013.10.26, Jazzarium Cafe)
Dwóch jakze roznych mistrzow gitary, w dwóch jakze roznych miejscach i dwa jakze inne, chociaż szalenie intensywne, geste wrazenia.
Ale po kolei.
To było mocne, glosne i bezposrednie. Zwlajaca z nog muzyka
w najlepszym wydaniu.
 
Joe Bonamassa gości ostatnio w PL dość często. Grany przez Piotra Barona w Trojce jest dla mnie artysta rozpoznawalnym. Uznawany przez fachowcow za jednego z najlepszych gitarzystow bluesowo-rockowych młodego pokokolenia, tkwi w mojej glowie dzięki CD "Dust Bowl" i oczywiscie dzięki nieprawdopodobnej plycie z Beth Hart "Don't Expalain". Jednak z roznych wzgledow nie było mi dane być na jego koncercie, az do koncertu w Sali Kongresowej w sobote 2013.10.20.
Było strasznie glosno (jak na koncercie Beth Hart w Chorzowie), za glosno jak na mój i tak otepialy aparat słuchowy, ale muzycznie dobrze, bardzo dobrze.
Zaczal bluesowo, akustycznie. Trzy (chyba) kawałki, potem panowie wpieli się do  pradu i pojechali.
Facet, który wygląda jak księgowy: garniak, lekkie zakola, fotochromy na oczach, szczupla sylwetka i zadnych zewnetrzych atrybutow genialnego guitarmana, którym jest.
Jego gitara (a ma ich multum, lacznie z dwugryfowa) to cos pomiędzy lakajaco/zawodzącym instrumentem Gary Moore'a (bardzo lubie, nie uważam za kicz), a atakującym riffem w najlepszych z możliwych w stylu Keitha Richards'a. Ma styl, feeling, wyczucie, timing, wrazliwosc, które mi odpowiadają, powodują, ze kupuje wszystko pod czym się podpisze, co firmuje.
Ma tez te latowsc komunikacji z publiczonoscia, która pozwolila mu m.in. na dramatyczna opowieść o zapasci/wyjsciu z klopotow zdrowotnych, co w efekcie umozliwilo odbycie się koncert w W-wie.
Dwie godziny koncertu przemknely jak 10 min.
Potem bis i "Sloe (Slow) Gin" z plyty o tym samym tytule.
Nie znacie? Jest na YT.
Posluchacie i się zakochacie.

Wiosna w pażdzierniku! Niedziela 2013.10.27, rowerowe

Się porobilo!
- temeratura PLUS 20 st. C
- zaby wyszly z kapsul hibernacyjnych, hasaja po sciezkach,
- kaczory lakomie spogladajja na kaczki,
- koty (się) marcuja,
- dziewczyny biegają (ciagle) w letnich sukienkach
czyli,
wiosna w pazdzieniku!
W tym roku jest tak jak na foto obok.
A w zeszłym roku w tym samym miejscu, o tej samej porze
było tak>>>>>>>
Tak sobie mysle, ze zima jest fajna, ale gdyby już zawsze miało być  jak w tym roku, chętnie wchodzę, a na biegówki pojade tam, gdzie jeździ Justyna Kowalczyk - na lodowiec, a potem do Jakuszyc.

środa, 23 października 2013

"Wałęsa. Człowiek z nadziei", reż. A. Wajda, PL, 2013, film właśnie na ekranach

"Wałęsa. Człowiek z nadziei", reż. A. Wajda, PL, 2013, film właśnie na ekranach

Jak wielu,  kogo (i czy w ogole) zakapował Bolek?
Co dzialo się od momentu podpisania lojalki do skoku przez mur?
Czy skoczyl przez mur bo mu kazali, (może nie chciał, ale musial), a dopiero potem zerwal się z ubeckiej smyczy i czy się rzeczywiście zerwal?
Co takiego było w teczce Bolka, ze bojac się ujawnienia jej zawartości "zwolnil" J. Olszewskiego ze stanowiska premiera?
Dlaczego Walentynowicz i Krzywonos odwrocily się od Lecha?
Czy jego agenturalna przeszlosc była czescia układu z Magdalenki?
Czy...

To film, w którym na TE i podobne pytania NIE znajdziecie odpowiedzi.
To film majacy oficjalne klepniecie Lecha Walesy.
To film o człowieku legendzie, przywódcy Solidarnosci, prostym elektryku, który gadal z Wladza jak rowny z rownym.
To film o micie(?), w który chcemy wierzyc, który jak sadze wielu chce utrwalić, którym chcemy się chwalić przed swiatem, bo swiat zdaje się zapominać, ze erozja bloku wschodniego zaczela się od Polski wlasnie, nie od zburzenia muru berlińskiego.

To dobry film, chociaż moim zdaniem, gdyby nie znakomite kreacje Wieckiewicza i Grochowskiej bylby tylko niezły, ale i wówczas bylby warty obejrzenia, bo to także rzecz o 10-cio milionowym związku ludzi, który dal początek niebywałym zmianom w owczesnej, podzielonej na dwa bloki Europie.

To film za który Wajda nie dostanie Oscara (moim zdaniem oczywiście) z co najmniej 3 powodow.
1. Bo już dostal; (za caloksztalt, ale zawsze).
2. Bo film jest zbyt zlozony, żeby przeciętny zachodni widz zorientowal się w meandrach naszej historii.
3. Bo sciezka dzwiekowa (teksty) które sa b. mocna strona filmu nie będą raczej przetłumaczone/zrozumiane, a stanowią integralna calosc, nadaja obrazowi dodatkowej dramaturgii, sily i wiarygodności.

To film, który mogl zrobić tylko Wajda, gdyż w naturalny sposób, jest kolejna i ostatnia czescia tryptyku: "Czlowiek z marmuru", "Czlowiek z zelaza">>>>>"Wałęsa....".

To film (dla mnie) o wierze w idee. O wierze mogącej przenosić góry, zmieniac bieg historii. Pamietam doskonale jakie wrazenie zrobil na mnie "Czlowiek z marmuru". Widzialem go w bodaj w 1977 roku w kinie na Rynku Nowego Miasta ("Wars"?), kiedy jako troszkę samozwańczy kaowiec poszedłem kupic bilety dla firmy (państwowej) w której wówczas pracowałem. Panienka w kasie odmowila sprzedaży "dla zakładu", a ja niezbyt swiadom o czym jest film radosnie zdecydowałem, ze zamiast wrocic z pustymi rekami do firmy obejrze "Czlowieka z marmuru" w godzinach pracy. Decyzja była o tyle sluszna, ze wkrótce zdjęto film z ekranow, a ja wyszedłem z niego na kolanach.
Zostalem literalnie powalny ogromem wiary, która kazala ludziom rzucac ojcowiznę, budowac miasta, huty, przekraczać normy w rąbaniu przodków i ukladac dziesiątki tysięcy cegiel w czasie jednej zmiany bijac wszelkie możliwe rekordy wydajności. Zazdroscielem tej wiary Birkutowi-ojcu, potem Birkutowi-synowi ('Czlowiek z żelaza"), a teraz, tak, Wałęsie.
Mieć taka wiare! Hej!

To film przerysowany, bo wiarygodność scen gdzie milicjantka na komisariacie karmi piersią walesowe dziecko, gdzie milicjant klęka na widok wyzierającego z telewizora papieża jest mocno problematyczna. 

Moja kolezanka biegla w tym co o Bolku w wydawnictwach IPNu, prawicowej prasie i telewizji powiedziała, ze na "Wałęsę....." nie pojdzie, bo to film utrwalajacy fałszywy mit o facecie, który był marionetka w rekach ubecji, był, może nadal jest szantażowany.
Dlatego jeśli nurtuje Was sprawa lojalki Lecha, powodow dla których skoczyl przez mur, trzeba udac się do publikacji np. Cenckiewicza, objerzec "Nocna zmiane", pogrzbac w necie.
Warto przy tym pamietac, ze ..."tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono"...

sobota, 19 października 2013

Jesień, sobota 2013.10.19; rowerowe


Jesień, sobota 2013.10.19; rowerowe


Świder w niczym Świteź. Może niezbyt tajemniczy (bo już jasny dzień), ale w promieniach slonca, które skutecznie, choć z trudem przedziera się przez poranne mgly, powabny i urokliwy.

Poczatek jazdy: mgly, ujemna temperatura, zmarznięte palce w letnich rękawiczkach; potem nagroda: slonce, cieplo
i kolory, kolory, kolory...

 

sobota, 12 października 2013

"W imię...", reż Małgośka Szumowska, PL, 2013, film właśnie na ekranach

"W imię...", reż Małgośka Szumowska, PL, 2013, film właśnie na ekranach

Film cienki, broni się tematem, który wiadomo, jest na czasie. Andrzej Chyra dobry i to głównie dla niego poszedłem na ten film. Zrobil na mnie dobre wrazenie w "Komorniku" F. Falka, filmie, który pomimo, ze zdobyl Złote Lwy chyba zbyt szybko przemknal przez ekrany.
Byłem także ciekawy nowego dokonania Małgośki (tak było na liście płac) Szumowskiej, bo jej "33 sceny..." oraz "Sponsoring" mam w glowie, jako rzeczy dobre, warte obejrzenia.
A w "W imie..."?
Sporo dluzyzn, dziwnie posklejanych scen, czyli wypełniaczy. Ponadto jak na miejsce akcji (jakas wies "gdzies w Polsce") dużo teczowych, co moim zdaniem podwaza wiarygodność calosci.
Poza wszystkim film o homoseksualnym księdzu nakręcony przez kobiete, w/g scenariusza, którego Małgośka była wspolautorem, jakby z zalozenia jest (dla mnie) mało wiarygodny. Siedzialem wiec w kinie i dość sceptycznie odbierałem to co zostało wykreowane na ekranie. Może nieslusznie?
Ale poszedłem do kina z dobrym nastawieniem, a mój sceptycym narastał w miare upływu czasu, oglądania kolejnych scen, ktore pomimo, ze w moim odbiorze były dobrym momentem na koniec filmu, okazywaly się być jego kontynuacja, kontynuacja i jeszcze kontynuacja....
Miala szczęście Małgośka, ze się wstrzelila w temat. Film będzie dzięki temu miał spora widownie. Nastepnym razem może się nie udac.

środa, 2 października 2013

"Pink Floyd - Prędzej świnie zaczną latać", aut. Mark Blake, książka, 2012

"Pink Floyd - Prędzej świnie zaczną latać", aut. Mark Blake, książka, 2012

W tym roku mamy 40-sta rocznice wydania "Dark Side of the Moon". Kto nie zna tej plyty niech rzuci o beton swoim ulubionym winylem.
Nie jestem szczegolnie zakreconym fanem Pink Floyd, ale kilka lat temu nabyłem stosowny komplecik: koszulke rowerowa ze slynnym pryzmatem plus takiez skarpetki, zeby haromonijnie polaczyc moj afekt do roweru i TEJ muzyki.
Podobnie jak wielu kupowalem kolejne plyty, sledzilem losy kapeli, ktora po wydaniu "The Wall" przez blisko 25 lat, az do koncertu Live Aid 8 (2005 Hyde Park) nie zagrala w pelnym skladzie. Wiedzialem, ze przyczyna rozejscia sie drog R. Watersa i D. Gilmoura bylo wybujale ego tego pierwszego, jednak nigdy nie usilowalem blizej poznac tej/ich historii.
Szczegolnym doświadczeniem były wcześniejsze plyty Pink Floyd: "Ummagumma", "Atom Heart Mother", "Meddle", które przechodzily z rak do rak w męskiej toalecie mojego liceum szokując innoscia, psychodelia, w okresie kiedy polskie kapele zajmowaly się glownie łabądkami grzecznie pływającymi po głębokim stawie. Muzyka i okładki tych płyt nadal sa ze mna pomimo
z n a c z n e g o   upływu czasu.

W tym (2013) szczegolnym dla historii muzyki rockowej roku postanowilem poglebic swoja wiedze i wzialem sie za kartki "Pink Floyd - Prędzej...". Kupilem te ksiazke jakis czas temu. Jej znaczna objetosc (ok. 500 str.) skutecznie odstraszala mnie przed zabraniem sie za lekture. Kiedy jednak przeczytalem kilka pierwszych stron natychmiast dalem sie ponieść niezwyklej historii paru chlopakow z Cambridge, ktorzy stworzyli jedna z najwaznieszych i najbardziej brytyjskich kapel rockowych w dziejach muzyki.
Nie bede sie madrzyl tylko namawiam do jej przeczytania wszystkich, ktorzy maja plyty Pink Floyd w swojej domowej plytotece. Tych, ktorzy podobnie jak ja z zapartym tchem sledzili losy Pinka w filmie "The Wall" (widziałem w londyńskim kinie gdzies kolo roku 1981; oj! było mocne), a zwlaszcza tych, ktorzy chcieliby wiedziec o co do cholery chodzilo z tym Sydem Barrettem, jak wygladaly kulisy wokalizy w "The Big Gig in The Sky", co wspolnego z Pink Floyd ma Z. Preisner, L. Możdżer, J. Józefowicz i co wlasciwie znaczy "Ummagumma".
Ksiazka jest tym ciekawsza, ze pomimo pewnego wyobcowania Pink Floyd, ich wplyw na swiatowa scene muzyczna jest trudny do przecenienia. Przez ich koncertowe i studyjne sklady przewinelo sie mnostwo znanych muzykow, ktorzy funkcjonowali jako gwiazdy w swoich kapelach, a iloscia projektow muzycznych w ktorych Pink Floyd bral udzial mozna obdzielic kilka zespolow. Aktywny byl/jest zwlaszcza David Gilmour, ktory chetnie grywal z innymi muzykami pod szyldami obcych kapel, oraz pomagal mlodziakom w ich karierach. Prezentowany obecnie w Trojce dorobek Kate Bush w duzej mierze jest efektem współpracy z D. Gilomourem, a jego "blogoslawienstwo" dla dzialan The Australian Pink Floyd pozwala sie cieszyc live muzyka floydow ogromnej rzeszy fanow na calym swiecie.
"Pink Floyd - Prędzej..." jest kolejna ksiazka-historia traktujaca o muzyce/muzykach, ktora przeczytalem w ostatnim czasie. Nie jest tak soczysta jak "Iggy Pop...", szczera i osobista jak "Desperado", tak dekadencka jak "Życie" Keitha Richardsa, ale przeczytalem z zainteresowaniem i moge ja polecac jako solidne, monograficzne zrodlo wiedzy o zespole, ktory nadal, chociaz osobno koncertuje bijac kolejne rekordy dochodowości i ilosci widzow.
Zdaniem wielu doprowadzili rocka do przepasci tworzac spektakle muzyczne wymagajace wynajmowania samolotow transportowych (rosyjskich!), kolumn tirow, rzeszy pracownikow technicznych. Punk rock, grunge, elektro-pop przez swoja prostote mialy anihilowac art-rocka, a miejsce R. Watersa, D. Gilmoura oraz innych gwiazd progresywnego rocka mieli zajac ci, ktorzy chodzili w koszulkach "Fuck Pink Floyd"... Wśród nich był Bob Geldof. Gosc, który zagral Pinka, facet, który przekonal R. Watersa i D. Gilomura, żeby zagrali na Live Aid 8...
Jak jest widzimy dzisiaj.
Jak to sie stalo, ze jest tak, jak widzimy dzisiaj, jest w tej ksiazce.

sobota, 28 września 2013

"Blue Jasmine", reż.Woody Allen, USA, 2013, właśnie w kinach

"Blue Jasmine", reż.Woody Allen, USA, 2013, właśnie w kinach

Lepszy niż poprzednie "miastowe" alleny, ale słabszy od starych, klasycznych jego filmow np.: "Manhattan", "Zelig". Niby ciagle ten sam Woody Allen wyczulony na smiesznosc, oblude i hipokryzje, ale nie te pazury, nie ten jad.
Uplyw czasu?
Każdy hippis kiedyś lysieje?
Film przeciętny, ale....
Znakomita Cate Blanchett w glownej roli (widziałem ja calkiem niedawno w TVP Kultura w niezłym "Notatki o skandalu") i jak zwykle bdb Alec Baldwin w gl. roli męskiej sa warci tego, żeby jednak pojsc na ten film.
Film niezbyt pochlebny dla Pań i przestroga dla Panów.
Dramat!

niedziela, 8 września 2013

"Kamp!", koncert live, Studio A. Osieckiej, Trojka, 2013.09.08

"Kamp!", koncert live, Studio A. Osieckiej, Trojka, 2013.09.08

W zeszłym tygodniu był "Klan" - dino z początku lat 70-tych.
Wiedzialem, ze w ta niedziele, dla równowagi(?) będzie mloda, nowa (dla mnie) kapela "Kamp!". Nie zadałem sobie trudu, żeby sprawdzić co graja. Wydzwonilem wejsciowki, poszedłem.
Po wyjesciu na widownie, rzuceniu okiem na przygotowane instrumentarium pomyslalem: nie jest dobrze. Masa klawiszy, plus elektroniczna perkusja zwiastowaly elektronike w roznych możliwych wcieleniach: disco polo, turbo-folk, pop w wydaniu elektronicznym.
A muzyka elektroniczna nie jest tym czego słucham, w co się wsluchuje, co gromadze (poza Kapitanem Nemo, którego beretke pasjami oglądam).
Bez entuzjazmu czekałem na początek, pierwsze dzwieki kapeli, która jak powiedziała wprowadzajaca ja na deski studia A. Osieckiej  Agnieszka Szydłowska funkcjonuje już od 10 lat, a pierwsza, debiutancka plyte nagrala w zeszłym roku.
Trzech mlodziakow o sympatycznej powierzchowności przy glosnym aplauzie licznie przybylych fanow sprawnie rozpoczelo koncert. Duzo onomaptopei, czyli roznych ooch, och i innych ach, ach, ooou, tuuutu itp. co nie wrozylo dobrze, dodatkowo mnie usztywniało. Nie lubie takich wypełniaczy.
Teksty spiewane po angielsku (poprawnie; wg mnie oczywiscie), które ku mojemu zdziwieniu było dobrze slychac, tez mnie nie nastrajaly pozytywnie ze względu na swoja prostotę, schematyczność.
Jednak im dalej w koncert, tym bardziej mi podobalo. Bardzo przyzwoite granie. Elektro-pop jest w moim odczuciu/dla mnie gatunkiem użytkowym, klubowym, tanecznym. Chopaki z "Kamp!" robia swoje z duza doza profesjonalizmu, a to co sklada się na plyte/koncert jest niczym innym ja zacheta do ruszenia tylka, uruchomienia kolan/bioder/ramion, zaproszeniem do zabawy. Na widowni byli tacy (nieliczni), którzy ruszyli w tany, a cala publiczność pomimo, ze na siedzaco dobrze się bawila, bujala, rytmicznie klaskala.
Zabawa, uśmiech na twarzy, pozytywne wibracje i to co było widać i czuc, dzuuuuza radość chlopakow wynikajaca z faktu, ze graja, ze w Trojce, ze publicznosc się bawi, buja, reaguje.
Samo fajne.
Nie gorzej (wg mnie) niż OMD, Depeche, czy inne takie...
Gram sobie cd "Kamp!" 2x, siorbie wieczorne brandy i powoli sklaniajac się ku nocnemu spoczynkowi, mysle: cudze chwalicie, swojego nie znacie. Czy i na jakich antenach ich slychac? (Swoja droga nie wydaje mi się zebym slyszal "Kamp!" w Trojce. Może grali ich w godzinach, w których ja nie słucham radia?)
Z pewnoscia mozn znaleźć zapis koncertu na stronach Trojki. Nie znacie/byliście na koncercie - odszukajcie, zobaczcie, posłuchajcie.
WRESZCIE można było kupic plyte po koncercie (nie bez probelmu, ale jednak).
Bez zadęć, fanaberii tanczny elektro-pop.
Nie do kontemplowania, lecz do bujani się, przytupywania, zabawy.
Rytmiczne i ładniutkie.
Na godzinke z haczykiem w postaci jednego bisu, w sam raz.

piątek, 6 września 2013

"Wałkowanie Ameryki", aut. Marek Wałkuski, ksiażka, 2012

"Wałkowanie Ameryki", aut. Marek Wałkuski, ksiażka, 2012

Ksiazke wydano rok temu. Nie dalo się tego nie zauwazyc. Marek Wałkuski był przez kilkanaście lat redaktorem Trojki, wiec po wydaniu książki, w Trojce było o niej glosno. Panowie redaktorzy radośnie pdbijali sobie bębenka, robili atmosferę przywolujac pisarskie dokonania swoich kolegow m.in. W. Manna>>
http://prostozjeziora.blogspot.com/search?q=Wojeciech+Mann
To nad wyraz dobre samopoczucie, troszkę nachalna (moim zdaniem) promocja spowodowaly, ze nie pognałem natychmiast do księgarni pomimo, ze lubie faceta i jego piątkowe wejścia w popoludniowym bloku Kuby Strzyczkowskiego.
Odczekalem rok, pozyczylem ksiazke od kolegi Krzycha (z jego pozytywna rekomendacja) i oddalem się lekturze.
Ksiazka jest moim zdaniem OK.
Fajnie się czyta, jest interesujaca, a Marek Wałkuski, który jest długoletnim korespondentem Polskiego Radia w Waszyngtonie okazuje się być nie tylko dobrym obserwatorem, lecz także tytanem pracy gromadzącym i analizującym dla potrzeb książki mase ciekawych danych statystycznych.
Autor bierze pod lupe fobie, mity, ciekawostki dotyczące Ameryki i jej mieszkancow.
"Wałkowanie..." objasnia i opisuje Ameryke w lekki, dowcipny, interesujacy sposób.
Jest rodzajem podręcznego kompendium wiedzy ulozonego w bloki tematyczne, dającego odpowiedzi na pytania często zadawane przez Europejczykow/Polakow.
Jest jakiś rodzaj podobieństwa (moim zdaniem oczywiście) pomiędzy "Wałkowaniem...", a "Zaczarowanymi Wyspami" Waldemara Łysiaka, które sa zbiorem znakomitych esejow dotyczących kultury Włoch. Obydwie można traktować jak przewodniki (o innym charakterze, ale jednak), można do nich wracac, trzeba je mieć "pod reka", na wlasnosc.
Marek Wałkuski nie jest zawodowym literatem, ale ma dziennikarskiego czuja, wie o czym i jak pisać. Pisze o tym czego doswiadcza, na czym się zna. Jest autentyczny, dowcipny, a wszytkie tematy maja solidna liczbowa/statystyczna baze.
Interesujaca, fajna ksiazka.

środa, 4 września 2013

"Klan", koncert live, Studio A. Osieckiej, Trójka, niedziela 2013.09.01

"Klan", koncert live, Studio A. Osieckiej, Trójka, niedziela 2013.09.01

Po letniej przerwie Trójka wznowila emisje koncertow ze studia A. Osieckiej, a kapela, która zagrala jako pierwsza był "Klan".
Informacja, ze Klan wznowil dzialanosc wydając nowa plyte p.t. "Laufer" doleciała do mnie około roku temu. To bodaj Marek Niedzwiecki zagral tytułowy utwor w jednej ze swoich audycji wzbudzając moja ciekawość. Kawalek był niezły, mocno zagrany. W studio był lider "Klanu" - Marek Ałaszewski, który opowiadal o historii awangardowego wówczas (1970 r) zespołu. Pomyslalem, ze może warto kupic "Laufra" i..... szybko o nim zapomniałem. Kiedy uslyszalem o koncercie "Klanu" w Trojce podjalem probe i wydzwonilem wejsciowki.
Bo "Klan" to (dla mnie) glownie "Automaty", plyta "Mrowisko", a przede wszystkim kawalek "Z brzytwa na poziomki". Zwlaszcza ten ostatni dzialal zawsze na moja wyobraznie:  barbarzynca z brzytwa przybieral postac Wesolego Sanitariusza Mleczki, który w szalonym, porannym zapamiętaniu chlasta poziomki wbrew broniącym ich zielonym faunom. No i te fujary...
Tekst zupełnie odjechany, muzyka także, która pomimo hmm.. znacznego upływu czasu nadal brzmi swiezo i ciekawie.
Kaple na trojkowa scene wprowadzil M. Niedzwiecki komplementując mlodzienczy wygląd M. Alaszewskiego, który w towarzystwie swojego syna (gitara basowa), giarzysty/klawiszowca, gitary solowej i pekusji rozpoczal koncert od kawalka "Laufer". Potem szybko się okazało, ze około 50% "nowej" plyty to stare kawałki w tym "Z brzytwą..", "Automaty", "Nerwy miast". Także szybko wyszlo na jaw, ze "Klan" ma tzw. materialu na 50 min. grania, czyli dokładnie tyle ile trwa live emisja na antenie. Kiedy przyszlo do bisu zagrali jeszcze jeden kawalek i po zawodach...
Zapis video jest tutaj>>>
http://www.polskieradio.pl/9/319/Artykul/919508,Legenda-polskiego-rocka-zespol-Klan-w-Trojce-(wideo)
Troszke się rozczarowałem.
Inne kapele zwykle graly zdecydowanie dluzej, a po rozgrzewce w pierwszej godzinie prawdziwy koncert, najlepsze solówy, najmocniejsze kawałki były grane już poza antena, w drugiej godzinie koncertu.
Muzycznie nie było zle. Progresywny rock grany przez "Klan" jest może ciut przechodzony, ale ja akurat lubie takie granie. Brzmienie wzmocnione dobra prekusja, okraszone mocnymi gitarowymi solo Piotra Gąssowskiego wręcz nowoczesne.
Jak zwykle mam pretensje do reżysera dzwieku za kiepskie wysterownie mikrofonu wokalu. Tekst był prawie nieczytelny, a siedzialalem w srodku, gdzie dźwięk powinien być najlepszy.
Godzinny koncert to niedostyt, ale godzinna podróż w wehikule czasu cofającego słuchacza ponad 40 lat wstecz - bezcenne, zwłaszcza za cene 5 zl, bo tyle kosztuje wejsciowka.
"Automaty" i "Z brzytwa na poziomki" w wykonaniu live!
Było progresywnie, krotko, ale milo.

niedziela, 1 września 2013

"Miłość", reż. Filip Dzierżawski, film, PL, 2012, właśnie na ekranach

"Miłość", reż. Filip Dzierżawski, film, PL, 2012, właśnie na ekranach

Gdzies z mediów doleciało do mnie, ze jest taki dokument, ze muzyczny, ze dobry. Sprawdzilem na filmwebie ocene tzw. spolecznosci, a ze była/jest wysoka, nie bez pewnych obaw poszedłem zobaczyć. Obway dotyczyly znacznego entuzjazmu z jakim media wyrazalay się o tym filmie, okreslajac go jako "jeden z najwybitniejszych polskich filmow dokumentalnych ostatnich lat". Tego typu opinie zwykle okazują się mocno przesadzone. A fakt, ze film był/jest grany w jednym kinie w Warszawie tym bardziej usposabial mnie do niego sceptycznie.
Nieslusznie.
Film jest bardzo dobry, także moim zdaniem.
"Miłość" to nazwa zespołu o którym nigdy wcześniej nie slyszalem. Zalożony około 30 lat temu przez Tymona Tymańskiego miał w swoim skladzie Leszka Mżdżera, Mikołaja Trzaskę, Jacka Oltera, Macieja Sikale, a przez jakiś czas z "M" wspolracowal Lester Bowie - amerykański trębacz.
Grali muzyke, która nigdy do mnie nie przemowila, której nie rozumiem, nie czytam - free jazz.
Jednak film nie jest stricte o muzyce, chociaż jest jej wiele, ale o męskich przyjaźniach, fascynacjach, budowaniu zespołu i jego rozpadzie. Muzyka jest spoiwem, pasja, która powoduje, ze kilku ludzi, a każdy z innej bajki tworza calosc, zespol, który nagrywa plyty, wygrywa konkursy, jest rozpoznawalny.
Tymon Tymanski jawiący się w filmie jako muzyczny naturszczyk dazacy do bycia Iggy Popem polskiej sceny muzycznej naturalny spiritus movens nowopowstającej kapeli sciaga do niej muzykow o roznej wrazliwosci, roznych wizjach, umiejętnościach, wyksztalceniu.
Poskladana przez reżysera historia, w która umiejętnie wlaczono swietne materialy archiwalne, soczyste, wspolczesne, szczere (chyba) wypowiedzi muzykow oraz mnóstwo muzyki jest opisem powstania, rozkwitu i rozpadu idei, przedsiewziecia. Historia jakich mnóstwo wokół nas.
Bardzo podobala mi się osoba Leszka Mozdzera, który z pozycji muzyka-perfekcjonisty, prymusa-wyksztalciucha zmuszonego przez swój perfekcjonizm do opisywania skrzypniecia drzwi wlasciwymi dzwiekami, ewoluuje jako muzyk/człowiek gotowy grac wbrew sobie falszywa nute celem sprowokowania kolejnej mutacji w graniu free, z nadzieja i swiadomoscia, ze TO wlasnie jest wlasciwa droga muzycznych poszukiwan.
Oby ja znalazł i to możliwie szybko, bo free w obecnym wydaniu wydaje mi się być slepa sciezka muzycznej ewolucji. Trawie free w polaczeniu z obrazem, najchętniej takim jak "Milosc" wlasnie, bo patrzenie na muzykow pastwiących się nad instrumentami, wybaluszajacymi galy i mowiacymi otwarcie, ze sami nie wiedza o co w tym chodzi powoduje, ze czuje się ciut lepiej w dzwiekowym chaosie.
Jest rzecz, która mnie w "M" mocno wkurza - angielska sciezka dialogowa. Przez caly film pojawianie się napisow u dolu ekranu rozbijalo moja koncetrancje. Tak mam, ze jak sa napisy musze je czytac. Kiedy je czytam umyka mi czesc obrazu, czesc warstwy muzycznej.
Czyzby, film miał TYLKO jedna kopie?
Cala reszta jest znakomita.

piątek, 23 sierpnia 2013

"Po Syberii" (In Siberia), aut. Colin Thubron, ksiażka, 2011

"Po Syberii" (In Siberia), aut. Colin Thubron, ksiażka, 2011

"To nie jest Hugo-Bader, ale warto" - powiedziała kolezanka pozyczajac mi te ksiazke.
I nie jest.
Tym bardziej nie jest to Kapuscinski, bo to wlasnie jego "Imperium" ustawilo (moim zdaniem oczywiście) reportażową poprzeczke dotyczaca Rosji tak wysoko, ze nawet uwzgledniajac zarzuty Domoslawskiego niewielu jest w stanie te poprzeczke tknąć. Jedynym znanym mi reportażystą, który w moim przekonaniu jest rownie dobry, a jego książki o Rosji-Syberii podobnie fascynujące jest Jacek Hugo-Bader.
Na czwartej okładce "Po Syberii" czytam, ze Colin Thubron w roku 2008 został zaliczony przez dziennik "The Times" do pierwszej piećdziesiatki największych powojennych pisarzy brytyjskich.
Niezla rekomendacja, ale...to tylko piecdziesiatka...
Meczylem się z ta ksiazka. Nie wracałem do jej lektury z nadzieja na emocje jaka powinna dawac kazda kolejna przeczytana strona. Przyczyna moim zdaniem jest prosta. Colin jest tak zafascynowany faktem, ze pozwolono mu na swobodne zwiedzanie Syberii, ze ow fakt wprowadza go w zachwyt i nerwowe wibracje. Nauczyl się rosyjskiego co pozwala mu na odnalezienie się w syberyjskim interiorze, ale zachodnia metalnosc nie daje mu tej wlasciwej Hugo-Baderowi latwosci nawiązywania kontaktow z autochtonami. Dlatego Colin jest TYLKO podróżnikiem opisującym i doswiadczajacym Syberii przez okna pociągu, przez otoczke swoejej "zachodniości". Pisze o przyrodzie, o endemiczynych bajkalskich gatunkach fauny i flory, ale praktycznie nie dotyka najważniejszego - losu, historii ludzi rzuconych, lub/i urodzonych na Syberii.
A wlasnie ci ludzie, te historie sa w moim przekonaniu najciekawsze>>
http://prostozjeziora.blogspot.com/2012/02/dzienniki-koymskie-aut-jacek-hugo-bader.html
(+ nieprawdopodobna "Biala gorączka" i fascynujaca "W rajskiej dolinie wśród zielska" tego samego autora).
Nie będę się rozwodzil. Przeczytalem i wiem, ze "Imperium" R. Kapuścińskiego i w/w książki J. Hugo-Badera sa w moim przekonaniu lepsze.
"Po Syberii" to lektura uzupelniajaca. 
Abecadło to R. Kapuścinski i J. H.Bader.

środa, 31 lipca 2013

Osiecka na Bemowie, Monika Dryl, koncert live, Amfiteatr Bemowo, 2013.07.18

Osiecka na Bemowie, Monika Dryl, koncert live, Amfiteatr Bemowo, 2013.07.18

3x Osiecka. 3 koncerty: Stanislaw Soyka, Marcin Januszkiewicz i  Monika Dryl własnie. Nie było mi dane być na wszystkich zorganizowanych przez Fundacje "Okularnicy" darmowych koncertach, które odbyly się w lipcu w Amfiteatrze Bemowo. Troszke zaluje zwłaszcza koncertu Soyki. Nigdy (chyba) nie slyszalem go w repertuarze Osieckiej. M. Januszkiewicza (1987), który jest laureatem 14 Konkursu "Pamietajmy o Osieckiej" slyszalem live na finale Konkursu w Teatrze Roma. Wygral go jako pierwszy w historii Konkursow facet z kawalkiem "Wybacz Mamasza", muz. Przemyslaw Gintrowski. Podobnie jak reszta konkursowiczow nie byl przypadkowym amatorem, ale zawodowym aktorem (T. Wpolczesny W-wa) i rzeczywiście byl OK.
Dzieciaki nudzily się strasznie, więc co naturalne, biegały,
krzyczały, poza jednym chłopcem wpatrującym się w Monike
jak w obrazek. Przez dlugi czas sprawial wrazenie porażonego
uroda i glosem artyski. Ale nie! On chciał autograf. Po jego
uzyskaniu wycofal się na z góry upatrzona pozycje - lawke kolo
rodzicow.
Monika Dryl także jest zawodowa aktorka i laureatka Konkursu (6-stego)"Pamietajmy o Osieckiej". Nie jest latwo zwyciezyc w tym konkursie. W regionalnych eliminacjach startuje masa młodych nie tylko aktorow, usiłujących zaistnieć na scenie/estradzie. W każdym razie być laureatem swiadczy o odpowiednim poziomie, dlatego m.in. pojechałem jej posluchac.
Drobna blondynka, w długiej sukni obdarzona dobrym glosem spiewala glownie kawałki z repertuaru M. Rodowicz. Wiotkosc i kruchość Moniki sa pozorne. Ma silny glos, potrafi się wydrzeć! Poza piosenkami z tekstami Osieckiej spiewala także inne kawlki, a wśród nich, także na bis, przyjemna kompilacje "Dziwny jest ten swiat" z "It's a man's world" Jamesa Browna. Zaskakujace ile mocy ma w sobio to eteryczne dziewcze!
Monika wystepowala na bosaka. Jaks maniera, czy co? Ja rozumiem, ze Cesaria  Evora musi na boska. Stopy ciut rozklepane, do każdego buta nie wejda. Ale Monika? W czasie spiewania fikala troszkę nóziami i widać był, ze stópki ma czarne jak przyslowiowa swieta ziemia. Ciekawe ile jej zajmuje domycie nog po takim koncercie? Ilekroc widze artystke wystepujaca boso, ZAWSZE moja pamięć przywoluje zdjecie z tygodnika "Perspektywy" przedstawiające zbliżenie stóp etiopskiego zolnierza (chodzili wówczas boso). Fakt, ze pamiętam je do tej pory (Perspektywy przestaly się ukazywać w 1969 roku) swiadczy o wrazeniu jakie na mnie te stopy zrobily. To był księżycowy krajobraz. Parowy, wąwozy, groty w korych czail się nigdy nie myty brud. Twarde, popękane, brudne. Fikaj Monisia na boska fikaj. Jeszcze trochę i żaden Scholl Ci nie pomoze!
Darmowy koncert rzadzi się swoimi prawami. Ludzie laza, gadaja, dzieciaki biegają, taka piknikowa atmosfera. I wszystko byłoby OK, gdyby nie to, ze dziewczynki biegając piszcza. I to jak! Chlopcy nie, dziewczynki tak. Czyzby to Monika je tak nastrajała?
Nie ma jednak co narzekac. Osiecka, do tego za darmo!
Tylko Soyki mi szkoda...
Koncerty "Osiecka na Bemowie" maja już swoja trzyletnia tradycje.
Może za rok?
(Jeśli tak to z poduszka pod tylek. Lawki (drewniane) w Amfiteatrze sa koszmarnie niewygodne, nieergonomiczne. Nie sposób posadowic tylek tak, żeby w niego nie rżnęły).

niedziela, 28 lipca 2013

"Powstanie Warszawskie", Lao Che, koncert live, Park Wolności/Muzeum Powstania Warszawskiego, 2013.07.27

"Powstanie Warszawskie", Lao Che, koncert live, Park Wolności/Muzeum Powstania Warszawskiego, 2013.07.27

To kolejny po "Morowych Pannach"
http://prostozjeziora.blogspot.com/2012/07/morowe-panny-koncert-muzeum-powstania.html
koncert w ramach obchodow kolejnej (69-tej) rocznicy, na którym byłem.

Poza tym, ze Lao Che nie zagralo na bis, było swietnie.

Zanim szwedzki Sabaton nagral "40:1" i "Uprising" chłopaki z Lao Che zrobili plyte "Powstanie Warszawskie". Było to osiem lat temu. Plyta była i jest wyjatkowa. Dedykowana "Warszawie Sierpnia 44" stala takze początkiem kariery Lao Che.

Muzeum Powstania Warszawskiego organizujac kolejne rocznicowe obchody zadbalo, żeby wśród licznych poropzycji była ta, koncertowa, pomyslana dla młodzieży (stad moja tam obecnosc). Koncert zgromadzil kilkutysieczna publiczność potwierdzając sens robienia takich imprez.
Plyta "Powstanie Warszawskie" to szereg piosenek-epizodow z Powstania opisanych tekstem lidera Lao Che wokalisty/gitarzysty Huberta "Spiętego" Dobaczewskiego. Teksty i muzyka szalenie emocjonalne, przekaz zwłaszcza ten koncertowy, pelen dramaturgii. (pisząc słucham plyty; na koncercie grali zdecydowanie ostrzej).
Efekty wizualne sa nieodłącznym elementem wielu koncertów;
ich obfitość w czasie występu Lao Che pozwala nazwac koncert
widowiskiem multimedialnym nadajacym muzyczno-tekstowemu
przekazowi dodatkowej dramaturgii i ekspresji.
Przed estrada liczna (kilkaset osob) grupa fanow Lao Che znających tekst, spiewjacych, wykrzykujących słowa referenow razem z wokalista/zespolem. Z jednej strony atmosfera dobrego koncertu rockowego, z drugiej chwile patriotycznych uniesien widoczne wśród przybyłych na koncert ludzi. Tak, to koncert - hold dla zolnierzy Powstania. Ludzie, którzy byli obecni na koncercie nie znaleźli się tu przypadkowo. Zgromadzila ich nie tylko muzyka, ale takze, może zwłaszcza, potrzeba pokazania/wykrzyczenia: "Pamietamy". Koncert wzbogacony o dodatkowe efekty wizualne: mega-rzutniki wyswietlajace obrazy/grafiki, na scianach po obydwu stronach estrady, niesamowite (byłem na paru koncertach, wierzcie mi te reflektory to było COŚ) ruchome, obracające się kadzej plaszczyznie, prostokątne reflektory, które stojąc za plecami muzykow w zaleznosci od potrzeby zmienialy się w lotnicze szperacze, były stroboskopami imitującymi rozbłyski wybuchow, lub dodatkowym, nietypowym oswietleniem estrady. Calosc w polaczeniu z ostra muzyka szalenie ekspresyjna, sugestywna.
Kto nie był, niech zaluje.
Podobno była live relacja na TVN24. Zeszloroczny koncert "Morowe Panny" był zarejestrowany przez TVP i został wyemitowany na jednej z anten z tygodniowym bodaj poślizgiem. Może podobnie będzie z tym koncertem.
Warto obejrzeć, chociaż muzyka live ma zupełnie inna moc.

Czy nie jest aby pora, żeby zrobić film o Powstaniu?  Oczywiście mam w glowie obrazy z "Kanalu", sceny z "Kolumbow", ale chyba przyszedł czas, żeby podjąć ten temat ponownie, by niebywaly powstańczy heroizm miał stosowna, filmowa reprezentacje, która nie będzie się ograniczala do dwóch dobrych, ale starych i jednak bardzo lokalnych filmow.
Jest ich jeszcze kilkuset - Powstancow. Jeszcze mogą opowiedzieć jak było, być zrodlem autentycznych relacji, zrodlem, którego za chwile nie będzie...
Mysle, ze ich wspoludzial jest w stanie zagwarntowc rzetelność relacji, pozwolić na unikniecie popkulturowego przechylu jakiego nabiera historia Powstania obrabiana przez jego gloryfikatorow, zajadłych krytykow i politykow.

I jeszcze o Lao Che.
Fajna kapela, która lubie, na której koncery chętnie chodziłem i chodze.
http://prostozjeziora.blogspot.com/2013/03/lao-che-koncert-trojka-studio-osieckiej.html
Wsparci elektronika graja dobra, trudna (dla mnie) do skalsyfikowania gitarowa muzyke opatrzona inteligentnymi tekstami lidera grupy. Sprawdzaja się zarówno w ostrym rocku, jak i rozkołysanych regalach. Grani glownie przez Trojke (ale kto wie, przecież praktycznie nie słucham innych stacji) sa dość popularni, chociaż poza glownym pop-nurtem.
Plyty "Powstanie Warszawskie" nie można było kupic po koncercie.
SKUCHA!
Dobrze, ze swój egzemplarz mam od paru lat:)