wtorek, 16 kwietnia 2024

"Dziesięć Rewolucyjnych Koncepcji Współczesnej Nauki" (Instability rules. The ten most amazing ideas of modern science), aut. Charles Flowers, PL 2003, USA 2002, książka

 "Dziesięć Rewolucyjnych Koncepcji Współczesnej Nauki" (Instability rules. The ten most amazing ideas of modern science), aut. Charles Flowers, PL 2003, USA 2002, książka

W poprzednim poście odniosłem się do tej książki rekomendując ją jako fajną, popularnonaukową lekturę napisana przez fachowca od wydawnictw tego typu. Na skrzydełku okładki napisano, że Charles Flowers jest autorem lub/i współautorem 58 książek z których znaczna  część została wyróżniona nagrodami. Na raptem 191 str, książki, autor zgodnie z tytułem prezentuje 10 najważniejszych odkryć/dokonań naukowych XX-stego wieku. Nie wiem według jakiego klucza autor dokonał selekcji odkryć, czyli dlaczego te, nie inne uznał za rewolucyjne. Warto też zwrócić uwagę na datę publikacji - 2002 rok. Oznacza to, że w książce z przyczyn oczywistych nie znalazła się metoda "grzebania" w genach ujęta w akronimie CRISP/Cas9, która to metoda inżynierii genetycznej opublikowana w roku 2012 została uznana za jedno z najważniejszych okryć w historii genetyki, a panie naukowczynie: Jennifer Doudna i Emmanuelle Charpentier w roku 2020 uhonorowano Noblem. Specjalnie podkreślam to dokonanie, gdyż w "Dziesięć Rewolucyjnych Koncepcji..." znajduje się rozdział "Medel, Watson, Crick i genom ludzki" w którym znajdziemy to co stało się podstawą wszelkich dalszych badań DNA, bez których inżynieria genetyczna nie byłaby możliwa. Ten rozdział, przyswajalny sposób podania niełatwej wiedzy na temat budowy helisy DNA podobał mi się chyba najbardziej. Ale to oczywiście moja subiektywna ocena, która może wynikać z faktu, że od wielu lat genetyka zaprząta mój umysł i jest częstym tematem postów na "prostozjeziora". Inne rozdziały-tematy są nie mniej fascynujące, zwłaszcza te, które odnoszą się bezpośrednio do wysiłków zmierzających do przesuwania granic poznania w skali makro: "Hubble i rozszerzający się wszechświat", "Einstein i zagadka światła", "Wielki wybuch, Wielka zapaść, Wielka nuda". Poznanie w skali mikro reprezentuje rozdział: "Bohr i tajemnica świata kwantów". Poza tym jest kilka innych tematów, które są mniej fascynujące, no może poza "Hominidy, ludzie i poszukiwanie początków" i "Wegener i ruch kontynentów". Pozostałych trzech rozdziałów, których zawartości specjalnie nie ujawniam :) nie zaliczam do szczególnie ciekawych, a opisanych tam odkryć i nie zaliczyłbym do najbardziej rewolucyjnych koncepcji współczesnej nauki. Ale to moje zdanie i nie zmienia to faktu, że książka spodobała mi się na tyle, że zamówiłem egzemplarz do mojego priv księgozbioru (ten przeczytany chwilę temu egz. pochodził z lokalnej biblioteki). 

Książka, pomimo, że zawarta w niej wiedza ma ćwierć wieku+ jest nadal ciekawa i wbrew pozorom aktualna stanowiąc solidną bazę do prób zrozumienia np. fenomenu fal grawitacyjnych, pojęcia zagrożeń i dobrodziejstw niesionych przez gwałtowny rozwój inżynierii genetycznej. A wszystko to na skromnych 191 stronach, które bez większego wysiłku można pochłonąć w jeden weekend :)

piątek, 12 kwietnia 2024

"Fale grawitacyjne. Nowa era astrofizyki" (Les Ondes gravitationnelles), aut. Nathalie Deruelle, Jean-Pierre Lasota, Francja 2018, PL 2019, książka

 "Fale grawitacyjne. Nowa era astrofizyki" (Les Ondes gravitationnelles), aut. Nathalie Deruelle, Jean-Pierre Lasota, Francja 2018, PL 2019, książka

Najlepiej jest zacząć od początku:) Początek można potraktować jako formę ostrzeżenia, do tego poważnego. Otóż autorzy książki nie dość, że są fizykami teoretykami, astrofizykami i praktykującymi, czynnymi naukowcami osobiście zaangażowanymi w budowę detektora fal grawitacyjnych VIRGO, to do tego są Francuzami. Oczywiście żadna z wymienionych cech (łącznie z byciem Francuzką/Francuzem:)) nie jest dyshonorem, ujmą. Ostatecznie każdemu może się to przytrafić i jakoś trzeba z tym żyć. Jednak wszystkie te cechy, do tego pomnożone x2 powodują, że książka, która w założeniu miała być popularno-naukowa ma w moim odbiorze charakter stricte naukowy. Jednak czytając tę książkę (i wiele im podobnych) nie warto się zrażać, wpadać w depresję dumając nad głębią swojej ignorancji zwłaszcza w obliczu rzeczy tak nieoczywistej jak zmarchy czasoprzestrzeni (tym są fale grawitacyjne). W przypadku tej konkretnej książki wystarczy dobrnąć do strony 40-stej (dlaczego nie napisali o tym na 1-szej stronie, się pytam!), gdzie czyatmy: ...."Fałszywe sygnały ujawniły również, że znaczna część współpracowników LIGO/Virgo nie wierzyła w istnienie fal grawitacyjnych. Choć może się to wydawać dziwne, w nauce wiara płynie z rozumu - żeby uwierzyć, trzeba zrozumieć. Otóż oprócz wybitnych specjalistów w swojej dziedzinie w owej grupie tysiąca obserwatorów znalazło się wielu fizyków, którzy nie rozumieją dogłębnie (albo wcale...) teorii względności, słowem: wierzą, nie rozumiejąc"... Sugeruję więc nie przejmować się zbytnio brakiem dogłębnego rozumienia wszystkich opisanych w książce mechanizmów, lecz cieszyć się (wraz z naukowcami), że udało im się przekonać "na wiarę" swoje rządy i priv sponsorów do wydania znacznych pieniędzy na budowę specjalnych detektorów-interferometrów LIGO (Laser Interferometer Gravitational Wave Observatory) służących do wyłapania/pomiaru "czegoś" co ze wzorów i założeń ogólnej teorii względności wywiódł niejaki A. Einstein; "cosia" istniejącego w wirtualnym, matematycznym świecie opisanym na początku 20-stego wieku (1916) przez faceta, który jak głosi legenda do słynnego E=mc2 tudzież innych konkluzji doszedł w wyniku eksperymentów MYŚLOWYCH (to co wymyślił Albercik w przerwie na kawę i kanapkę naukowcy w znoju i trudzie starają się dowieść budując stosowane urządzenia; wstępny koszt jednego z detektorów fal grawitacyjnych wyniósł 365 mln USD, natomiast Wielki Zderzacz Hadronów w CERN w Szwajcarii to wydatek około 6 mld franków szwajcarskich). Cóż... Nie wystarczy wymyślić. Wypada udowodnić, a udowodnienie kosztuje i to niemało...

Ale stało się! 14 września 2015 dwa niezależne detektory LIGO dokonały pierwszej w dziejach ludzkości detekcji fal grawitacyjnych pochodzących ze zderzenia (kolapsu - tak brzmi naukowo i dostojnie) dwóch czarnych dziur, zdarzenia, które miało miejsce ponad 1 miliard [sic!] lat temu. 

I o tym właśnie jest ta niełatwa w odbiorze książka:) Odwołując się do przywołanego wyżej cytatu ze zrozumieniem treści miałem pewne :)) trudności. Z wiarą jest/było ciut lepiej. Ona - wiara w potęgę ludzkiego umysłu pozwoliła mi śledzić zmagania naukowców brnących w przedsięwzięcie budowy detektorów fal grawitacyjnych, które pozwalają zaglądać w zakamarki Wszechświata dostarczając danych do prób jego rozumienia. Moim zdaniem (pewnie nie jestem odosobniony; znakomicie pisał o tym St. Lem w "Powrocie z Gwiazd") eksploracja rozumiana jako działanie w kierunku POZNANIA jest/być powinna immanentną wartością/cechą rodzaju ludzkiego. Potrzeba poznania wyzwala to co najlepsze w ludzkiej rasie i utrzymuje nas - ludzi w stanie ciągłego napięcia, ciekawości, nieokiełznanym przymusie podejmowania prób zrozumienia Świata. To cywilizacyjny wymóg, obowiązek. Jeśli odpuścimy staniemy się ciepłymi kluchami pogrążającymi się w pułapce hedonizmu.

 "Fale grawitacyjne. Nowa era astrofizyki" oddaję dzisiaj do mojej lokalnej biblioteki. W międzyczasie pożyczyłem, przeczytałem i mogę rekomendować "Dziesięć Rewolucyjnych Koncepcji Współczesnej Nauki" Charlesa Flowersa, która chociaż nie traktuje o falach grawitacyjnych jest świetną książką znakomicie i przystępnie tłumaczącą m.in. zagadki ludzkiego genomu. Tę książkę zamówiłem. Chcę ją mieć na własność w mojej bibliotece. Będę do niej wracał. Falom grawitacyjnym nie odpuszczam:) Właśnie zaczynam czytać pożyczoną w bibliotece "Zmarszczki czasoprzestrzeni. Einstein, fale grawitacyjne i przyszłość astronomii" Gverta Schillinga. Autorzy: "Dziesięciu rewolucyjnych koncepcji..." i "Zmarszczek..." są zawodowymi popularyzatorami wiedzy. Lektura "Dziesięciu Rewolucyjnych Koncepcji Współczesnej Nauki" była czystą przyjemnością Mam nadzieję, że "Zmarszczki..." będą łatwiejsze w odbiorze niż napisane przez francuskich naukowców "Fale grawitacyjne. Nowa era astrofizyki". Oczywiście nie chcę nikogo zniechęcać do lektury "Fal grawitacyjnych. Nowa era astrofizyki". Mózg trzeba ćwiczyć!

czwartek, 4 kwietnia 2024

"DNA. Tajemnica zycia" (DNA: The secret of life), aut. James D. Watson i Andrew Berry, 2003, PL 2005, książka

 "DNA. Tajemnica zycia" (DNA: The secret of life), aut. James D. Watson i Andrew Berry, 2003, PL 2005, książka 

Autor książki - James D. Watson jest współodkrywcą helisy DNA (1953) uhonorowanym obok 2 innych naukowców: Francisa Cricka i Maurica Wilkinsa Nagrodą Nobla w roku 1962. Rosalind Franklin - członkinię zespołu odkrywców w niezbyt jasnych okolicznościach Komitet Noblowski pominął. Warto jest obejrzeć na YT film "The race to the double helix" (TU) traktując film jako rodzaj uzupełnienia wiedzy zawartej w książce z uwzględnieniem przyczyn pominięcia Rosalind Franklin w nominacji do nagrody. Jej wypowiedzi na ten temat nie znajdziemy. Zmarła na raka w roku 1958. Panowie Nobliści po otrzymaniu nagrody zgodnie twierdzili, że bez jej badań, a zwłaszcza precyzyjnego rentgenogramu soli sodowej DNA okrycie struktury DNA nastąpiłoby znacznie później. Pomimo, że regulamin Nagrody Nobla jednoznacznie definiuje, że nagroda przyznawana jest tylko osobom żyjącym i najwyżej trzy w każdej dziedzinie mogą otrzymać wyróżnienie to spekulacje dotyczące udziału/znaczenia dokonań Rosalind Franklin trwają do dzisiaj.

Książka jest moim zdaniem znakomita. Pomimo tego, że zawarta w niej wiedza liczy JUŻ około ćwierć wieku to nadal stanowi solidną podstawę do zrozumienia tytułowej "tajemnicy życia". "DNA. Tajemnica życia" jest książka popularnonaukową, czyli w założeniu skierowaną do takich odbiorców jak ja: niewiele wiedzy, ale za to duża ciekawość i upór w dążeniu zrozumienia o co w tym wszystkim chodzi :)  Ostrzegam, że na czytelnika-ignoranta czekają takie miny jak np.: ..."Formą markera DNA, która zwróciła ich uwagę był polimorfizm długości fragmentów restrykcyjnych (RFLP) , wynikający z osobniczych różnic w położeniu sekwencji rozpoznawczych i przecinanych przez enzymy restrykcyjne"...  Sugeruję, żeby takie pole minowe oznakować i przemknąć nad nim lekko i zgrabnie zamiast łkać i drzeć włosy z głowy rozpaczając nad głębią swojej niewiedzy. Dalej nadal jest ciekawie i bardziej zrozumiale :) Książka mówi bowiem nie tylko o historii okrycia helisy DNA, ale zajmuje się także praktycznymi aspektami tej wiedzy opisywanymi tytułami poszczególnych rozdziałów. Np.: "Zabawa w Stwórcę" DNA projektowany na miarę", "DNA, dolary i leki: biotechnologia", czy rozdział ostatni - "Kim jesteśmy" geny czy wychowanie?". Zapewniam, że pomimo "pól minowych" dobrze i szybko czyta się tę książkę, zwłaszcza, że autor - James D. Watson jest jest osobą o sprecyzowanych poglądach, które wyraża jasno, kategorycznie, a nawet dosadnie. 

Autor wierzy, że istnieje realna szansa na leczenie chorób genetycznych przy pomocy komórek macierzystych (dzieje się od 20-stu lat) i przewiduje to co stało się faktem, praktycznie codziennością - możliwość "grzebania" w genach modyfikując nie tylko żywność, ale także nas, ludzi... Nie mniej ciekawe jest to, że autor uważa, że nie jesteśmy bezwolnymi marionetkami sterowanymi przez geny, a wartość i sens istnienia nie polega wyłącznie na wiedzy... 

Od momentu okrycia helisy DNA genetyka stała się jedną z najważniejszych dziedzin nauki. Tam tkwi "tajemnica życia", a my, ludzie chcemy być równi bogom, żyć wiecznie i szczęśliwie. Ogromne pieniądze inwestowane w rozwój genetyki już teraz skutkują bezproblemową możliwością "produkcji" klonów zwierząt, usuwania na poziomie zarodkowym "niechcianych" genów w zarodkach ludzkich i możliwością przedłużania życia... Według ostatnich badań być może JUŻ jesteśmy na drodze do nieśmiertelności, gdyż sposobem na zatrzymanie starzenia jest zatrzymanie starzenia się DNA. W dużym uproszeniu chodzi o transkrypcję (przekształcanie DNA w RNA), czyli pobranie informacji genetycznej z DNA i przeniesieniu jej poza komórkę przy pomocy nośnika jakim jest RNA. Im starszy jest organizm tym słabiej produkuje RNA co w konsekwencji prowadzi do wstrzymania produkcji nowych białek, czyli starzenia się organizmu. Na własny użytek (przelot nad "polem miniowym") wymyśliłem sobie, że jest to trochę tak jak w przypadku kopiowania analogowych nagrań dźwiękowych na tę samą, wielokrotnie zapisywaną taśmę magnetofonową. Im taśma jest starsza, im więcej cykli zapisu wykonano, tym jakość nagrania jest słabsza... Ale przecież, jeszcze chwila, moment, kiedy nauce uda się rozwiązać problem produkcji RNA/uszkadzania DNA/odnawiania białek i będziemy cieszyć się wiecznym życiem. No, nie wszyscy. Taka terapia z pewnością będzie (może już jest) dostępna ludziom ultrabogatym, lub wybrańcom... Co warte jest życie bez śmierci? 

sobota, 30 marca 2024

"Izzy and the Black Trees", Klub Hydrozagadka, sobota 2024.03.23, koncert

 "Izzy and the Black Trees", Klub Hydrozagadka, sobota 2024.03.23, koncert

Chwila przed.
Nigdy nie widziałem tej kapeli i nigdy nie byłem w tym klubie. Dwa dobre  powody dla których wysupłałem 55.00 zł i udałem się w sobotni wieczór na godz. 19:00 na praska ulicę 11 Listopada 22, gdzie w podwórku, w otoczeniu starych, przedwojennych kamienic mieści się Hydrozagadka. Fajne miejsce, gdzie poza klubem znajdują sie jeszcze knajpeczki: Saturator, Skład Butelek, Zwiąż Mnie i hostel Loft 22 (więcej TU). 

Jakiś czas temu usłyszałem "Izzy" w Radiu 357. Mocne, rockowe granie. Skąpy sklad: 2x gitara, perkusja i wokalistka. To co poleciało z radia zrobiło na mnie na tyle pozytywne wrażenie, że jakiś czas potem odszukałem "Izzy" na YT, a pierwszym odsłuchanym clipem był kawałek "Liberate" (TU). Odsłuchałem/obejrzałem także inne i gdy doleciała do mnie via Spotify informacja o warszawskim koncercie, niezwłocznie kupiłem bilety. 

Niewielka estrada, sporo świateł, dobre
nagłośnienie, bezpośredni kontakt z publicznością
Koncert zaczął się petardą w postaci także polskiej kapeli "Steve Martins". Panowie zgodnie z założeniem podgrzali publiczność grając żywiołowego rocka. Po około 1h na estradę weszli "Izzy" i poleciało... To był świetny koncert! Postpunkowy klimat, przesterowane gitary, dobry dźwięk, głośno, ale bez przesady. Solidny kawałek rocka znakomicie brzmiącego we wnętrzu Hydrozagadki. "Izzy" wraz z bisem grali blisko 1,5h. Potem nieodwołalny koniec i żal, że to już, że zamiast przyjechać swoim samochodem trzeba było taksówką, bo przecież warto byłoby jeszcze chwilę posiedzieć, wychylić coś mocniejszego chłonąc atmosferę Hydrozagadki. Żaden stadionowy koncert nie może się równać z koncertami w miejscach takich jak Hydrozagadka. I chociaż adres 11 Listopada 22 to głęboka, daleka Praga to gorąco polecam to miejsce. Warto jest sprawdzić kapele, których koncerty są tam planowane i wybrać coś dla siebie. W tym miejscu trzeba być!

piątek, 15 marca 2024

"Diuna", reż. Denis Villeneuve, D1 2021, USA, Kanada, GB, Węgry; D2 2024, USA, Kanada, w kinach

 "Diuna", reż. Denis Villeneuve, D1 2021,  USA, Kanada, GB, Węgry; D2 2024, USA, Kanada, w kinach

Diuna 1
O "Diunie" napisano już chyba wszystko i wszędzie. Poza "prosto z jeziora" :) W każdym razie przyszła i na mnie pora i to właśnie teraz po obejrzeniu "Diuny 2" blisko 2 tyg. temu na kolosalnie dużym ekranie kina Imax. Dzień wcześniej odświeżyłem sobie "Diune 1". W tym przypadku było to HBO i trochę mniejszy niż imaxowy ekran mojego odbiornika TV :) Kolejną istotną różnicą mogącą mieć wpływ na moje doznania był towarzyszący "Diunie 1" polski lektor, a w przypadku "Diuny 2" wersja z polskim dubbingiem (seanse w Imax ver. ang. z pl-napisami były wyprzedane na kilka dni do przodu i dostępne były jedynie skrajne fotele, a te z oczywistych względów mnie nie interesowały; wybrałem więc seans [pon. 4.03, 14:10] z dubbingiem z odpowiednią lokalizacją fotela). "Diunę 1" widziałem 2x, "Diunę 2" tylko jeden raz. Moim zdaniem "Diuna 1" jest lepsza od "Diuny 2"  i pierwsza część zasługuje na 8/10 w skali filmweb, czyli bardzo dobry, podczas kiedy "Diuna 2" to moim zdaniem 7/10, czyli dobry. Każdej z ocen dodałbym jeszcze plus, ale tych w skali filmweb nie ma.

Diuna 2
Przyczyną dla której niżej cenię "Diunę 2" jest zbyt mocny przechył drugiej części w kierunku fantasy, odejście od formuły sci-fi, która przecież w "Diunie 1" i tak nie jest reprezentowana w czystej formie. W każdym razie ten koktajl: sci-fi i fantasy daje w efekcie hybrydę sci-fantasy, a mnie fantasy jako gatunek literacki/filmowy nie interesuje. Mam tak, że kiedy akcja wchodzi na nieakceptowalny dla mnie poziom mistycyzmów, wyroczni, rytuałów wtajemniczenia/przejścia itp. tracę zainteresowanie. Z tych powodów nie udało mi się przeczytać więcej niż 1/4 "Władcy pierścieni", książki którą w okolicach połowy lat 80-tych fascynowało się wielu moich znajomych (nie widziałem także żadnego z filmów). Podobnie miała się rzecz z książka "Diuna". Pierwsze polskie wydanie "Diuny" (1985) było dwutomowe i jakiś czas potem (1992-1993) wydano kolejne części sagi na którą składa się obecnie z osiem części. Pierwszy tom "Diuny" przeczytałem bez problemów, ale bez większych zachwytów. W drugim tomie ugrzązłem i nigdy nie przeczytałem go do końca. O ile pamiętam (czytałem "Diunę" w II poł. lat 80-tych) przyczyny zniechęcenia były takie same jak w odniesieniu do filmu - nadmiar mistyki. Gdzieś, kiedyś zatrzymałem oko na fragmentach ekranizacji "Diuny" z roku 1984, tej w reż. Davida Lyncha z udziałem Stinga - bez zachwytu i potrzeby obejrzenia filmu w całości.
Dwa tomy pierwszego polskiego wydania 

"Diuna 1" wbija w fotel. Estetyka tego filmu w każdym z wymiarów działających na emocję, a zwłaszcza obraz i muzyka jest porażająca. Na temat użytych w filmie kolorów napisano już tomy. Jakość większości kadrów, ze wskazaniem na te "pustynne" formalnie zwala z nóg, a widz żałuje, że nie może cieszyć oczu ich wysmakowanym pięknem dłużej. Ostatecznie to film, nie wystawa fotosów:) Całość, łącznie z muzyką Hansa Zimmera paraliżuje zmysły, a zmagania zamieszkujących bezwzględnie eksploatowaną planetę Arrakis - Fremenów z Harkonenami ogląda się z zapartym tchem. Poza mistrzowskim użyciem kolorów (świat złych Harkonenów jest praktycznie czarno-biały) twórcy uderzają w emocje widza bezpośrednimi skojarzeniami, gdzie zhierarchizowana organizacja Harkonenów przywodzi na myśl hitlerowskie Niemcy, a niektóre kadry są niczym wyjęte żywcem obrazy z oryginalnych kronik hitlerowskich parteitagów. Nie bez znaczenia jest fantastyczna scenografia, która w przypadku wnętrz, w moim oglądzie jest wypadkową słynnego skalnego miasta Petra i monumentalnej egipskiej architektury Karnaku i świątyni Hatszepsut. Oglądając "Diunę 1 i 2" zastanawiałem się, czy D.Villeneuve i jego ekipa odpowiedzialna za kostiumy, scenografię, zdjęcia widziała "Faraona"  J. Kawalerowicza (1966; był nominowany do Oscara 1967) i malarstwo Beksińskiego. W moim odczuciu w wizualnej warstwie "Diun" wyczuwalny jest tamten klimat, tamta estetyka, która w połączeniu z "plemiennym" charakterem wolnych Fremenów wymodelowanych na wzór słynnych saharyjskich Tauregów dostarcza oczom widza prawdziwą, niebywałą ucztę, która nikogo nie pozostawia obojętnym. To istny majstersztyk. Wizualna orgia.

Diuna 1984

"Diuna 2" nie zaskakuje wykreowanymi światami. Już je znamy z "Diuny 1". Jest tu kilka nowych pomysłów (bliżej poznajemy czerwie - pustynne potwory) i jesteśmy świadkami wykorzystania tych paskud w iście rekreacyjnych celach. Ale jest także więcej koloru i niestety więcej dialogu/opowieści tłumaczących funkcjonowanie mrocznych sił, które zarządzają tamtym światem. Ów nadmiar tekstu i koloru zaczyna się o okolicach 1/2 "Diuny 2" i od tego momentu moje zainteresowanie dalszą akcją, oczekiwanie na nowe fascynujące zdjęcia i zabiegi scenograficzne zaczęło spadać...  Na domiar złego, na szczęście już pod koniec filmu ujawnia się Christopher Walken w roli Imperatora, a tego aktora nie darzę specjalną sympatią. I już na koniec dubbing... Nie jest tak beznadziejnie słaby jak w przypadku "Awatara 2", ale nadal pozostawia wiele do życzenia, gdyż jest moim zdaniem ledwo poprawny. Czyli mamy wyraźne pękniecie, słyszalny dysonans pomiędzy znakomitym obrazem, potężną muzyką, świetną grą aktorów i bladziutką, polską warstwą tekstową... Moim zdaniem dobry polski lektor byłby o niebo lepszy niż trzeciorzędny garnitur polskojęzycznych aktorów. To oczywista skucha.

Film(y) trzeba zobaczyć. To fantastyczne kino dosłownie i w przenośni. Wielkie. Inne niż "Awatar", który jako widowisko jest także znakomity.  Kino tak samo jak "Awatar" porywające, ale poprzez historyczno-kulturowe odniesienia działające (na mnie?) zdecydowanie głębiej aniżeli dokonanie Jamesa Camerona. 

PS // Czytam, że będą kolejne "Diuny". No, nie wiem... 

poniedziałek, 11 marca 2024

Wisła/Świder, sobota 2024.03.09, rowerowe

 Wisła/Świder, sobota 2024.03.09, rowerowe

Ujście Świdra do Wisły, 9:40, temp. około +3 st. Miejsce, które chętnie odwiedzamy, które często
fotografuję. Przyczyną jest uroda tego zakątka: rozległy, przestrzenny widok,
 nietknięty cywilizacją. Do wrażenia wyjątkowości dokłada
 się płaskie, bardzo jaskrawe oświetlenie i towarzyszące mu smoliste, głębokie cienie. Słońce już
 wyczuwalnie grzeje, a brak wiatru i cisza potęgują poczucie harmonii.


sobota, 2 marca 2024

"Kos", reż. Paweł Maślona, PL, 2023, film

 "Kos", reż. Paweł Maślona, PL, 2023, film

Film zdobył kilka ważnych (w Polsce) nagród, w tym Złote Lwy 2023, czyli nagrodę główną na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Może to oznaczać, że albo rzeczywiście jest tak dobry, albo, że konkurencja była słaba... Obejrzałem film wczoraj. Dając filmowi 6/10, czyli "niezły" w skali filmweb, skłaniam się ku przekonaniu o wątlej konkurencji. 

Tak jak napisano i powiedziano praktycznie we wszystkich mediach "Kos" nie jest filmem o Tadeuszu Kościuszce. Trzeba go oglądać i oceniać w kategoriach dokonania artystycznego, czyli w kategoriach sztuki filmowej. Prawdą jest, że siadając w kinowym fotelu spodziewałem się po zdobywcy Złotych Lwów więcej i jak widać z mojej oceny siła filmu nie wgniotła mnie w fotel, ba, wyszedłem z kina ciut rozczarowany. To niezły film, ale do kategorii "dobry", czyli siódemki w skali filmweb sporo mu brakuje. Pomimo tego, że film dzieje się w kilku przeplatających się planach, "Kos" trwający blisko 2h cierpi na nierówne tempo. Suspens też nie jest jego mocną stroną, co w konsekwencji powoduje znaczący spadek, no... dobrze, falowanie zainteresowania akcją filmu. Pomimo wyraźnej dbałości o szczegóły (dobre kostiumy, charakteryzacja) efekty specjalne, sceny grupowe, budzą uśmiech bliski uśmiechu politowania. Podobały mi się natomiast aktorskie dokonania Roberta Więckiewicza (gra rosyjskiego oficera Dunina) oraz Łukasza Simlata (świetna w moim przekonaniu rola szlachcica Wąsowskiego). Te dwie postaci, ze wskazaniem na R. Więckiewicza "robią" ponad 50% filmu. Dla nich i dla przyczyn o których niżej, warto jest zobaczyć "Kosa".

Oczywiście nie mogę się nie  odnieść do wielu głosów krytycznych mówiących o kpinie z polskiej historii, o poprawności filmu zrobionego według progresywnych, lewackich standardów. Otóż można, jeśli ktoś ma taką wolę kpić i krytykować udział czarnoskórego aktora (przyjaciel/adiutant T. Kościuszki przywieziony z ledwo co ukonstytuowanych Stanów Zjednoczonych), zarzucać autorom "Kosa" fałszowanie(?) historii i obalanie pomników. Można jednak obejrzeć film bez tych emocji i próbować ocenić go w kategoriach czysto filmowych. Jest rzeczą oczywistą, że film w pewnym stopniu wpisuje się w popularny ostatnio trend czegoś co można nazwać "chłopomanią". Wystarczy chociażby przywołać dość głośne tytuły książek: "Chamstwo" (2022) i "Chłopki. Opowieść o naszych babkach" (2023, 300 tys. sprzedanych egz.!), gdzie gdzieś, w oddali pobrzmiewa przybyła zza oceanu kultura woke, czyli refleksja o tragicznym losie nizin społecznych, którymi u nas byli chłopi pańszczyźniani, a za wielka wodą czarni niewolnicy. Jakiś czas temu przeczytałem "Chamstwo". Lektura godzi w mit miodem i mlekiem płynącej Polski szlacheckiej, który każdy z nas (mam taką wiarę:)) zna z sienkiewiczowskiej "Trylogii". Jaka jest prawda o polskim stanie szlacheckim, jego stosunku do pańszczyźnianych chłopów, woli do bicia się za Rzeczpospolitą? Przypominam, że "Trylogia" to cykl napisany z tezą, którą H. Sienkiewicz jasno określił na ostatniej stronie "Pana Wołodyjowskiego": "Na tym kończy się ten szereg książek pisanych w ciągu kilku lat i w niemałym trudzie - dla pokrzepienia serc". "Kos" podśmiewa się ze szlachty stawiającej się na wezwanie T. Kościuszki z bronią pamiętającą potop szwedzki i z wiarą, że: "Święta Panienka poprowadzi i osłoni", wszak "szlachta na koń siędzie i jakoś to będzie" . W "Kosie" szlachta traktuje chłopów jak swoja własność, a razy zadane kijem karbowego zostawiają takie same blizny na chłopskich plecach jak te zadane biczem nadzorcy plantacji bawełny na plecach czarnego adiutanta T. Kościuszki. Nie widzę tutaj żadnych nadużyć ze strony twórców filmu. Troszkę drażniły mnie buńczuczne tyrady rotmistrza Dunina (R. Więckiewicz) pouczającego Polaków, kąpiącego, że u nas "Bóg, honor, ojczyzna", gdzie honor jest przed ojczyzną wobec czego sami sobie robimy w kraju bajzel (dosłowny cytat), a potem prosimy matuszkę Rosiję o pomoc (Konfederacja targowicka 1792), bo sami sobie nie radzimy... Pomyślałem jednak, że można to odczytać także jak odniesienie do sytuacji bieżącej, bałaganu, który mamy teraz, szukania pomocy w Unii... Urszula Katarzyną II? :)

Oj! Chyba mnie wyniosło na ostatniej bandzie :) Wracam do filmu. Myślę sobie, że brakuje nam umiejętności krytycznego spojrzenia na nas samych, w tym na naszą historię, kulturę, rzeczywistość. "Kos" zawiera także elementy humoru zawartego w ścieżce dialogowej oraz prowokowanego sytuacją. Ale... Czy już umiemy się śmiać sami z siebie, z naszych narodowych przywar? Czy możliwe jest powstanie w Polsce odpowiednika "Latającego cyrku Monty Pythona" i nakręcenie filmu "Jabberwocky" - kwintesencji angielskiego humoru kpiącego do bólu zębów z Brytyjczyków i Brytyjskości, którego autorami są stuprocentowi Angole?

"Kos" nie jest i nie był pomyślany jako komedia. Stawia pytania, wyraża wątpliwości, daje do myślenia. Pomimo, że w mojej ocenie jest tylko "niezły" to zachęcam do jego obejrzenia. Warto jest mieć, jak zawsze, własne zdanie :) 










czwartek, 29 lutego 2024

"Na barkach gigantów. Wielcy badacze i ich odkrycia od Archimedesa do DNA" (On Giants' Shoulders), aut. Bragg Melvyn, 2004, książka

 "Na barkach gigantów. Wielcy badacze i ich odkrycia od Archimedesa do DNA" (On Giants' Shoulders), aut. Bragg Melvyn,  2004, książka

To nieduża książeczka z serii "Na ścieżkach nauki" wydawnictwa Prószyński i S-ka. Liczy 236 str. w mniejszym od A4 formacie. Pomimo, że jak na książkę traktującą o nauce jest dość stara (2004) to moim zdaniem warto jest poświęcić czas na jej lekturę. Autor zajmując się postaciami, które jego (i nie tylko) zdaniem były/są gigantami nauki, nie skupia się na ich biografii, ale stara się wykazać znaczenie odkryć, które służyły i często służą nadal postępowi nauki. Począwszy od  Archimedesa,  poprzez m.in. Galileusza, Karola Darwina,  Marię Curie-Skłodowską, aż do współczesnych Jamesa Watsona i Francisa Cricka (ci panowie dostali Nobal w 1962 za odkrycie DNA) autor podpierając się opiniami współczesnych autorytetów naukowych dowodzi wielkiego wpływu wizjonerów-gigantów na rozwój nauki, ich wpływie na postęp cywilizacyjny. Książka składa się ze zwięzłych, treściwych opisów najważniejszych dokonań postaci takich jak Izaak Newton, Zygmunt Freud, czy Albert Einstein, a komentarz znaczenia ich odkryć, wynalazków należy do wybitnych fachowców w danych dziedzinach (tutaj, w roli fachowca często występuje R. Dawkins o którego książkach sporo na blogu [TU]). Książkę czyta się łatwo. Nie zawiera fachowej terminologii, nie jest "gęsta" od nadmiaru dat, nazwisk. Podobało mi się bardzo przesłanie, które dotyczyło praktycznie wszystkich odkryć/wynalazków, które wyznaczało ścieżkę rozwoju każdego z gigantów. Jego autorem jest James Watson (ten od helisy DNA): "Trudno jest osiągnąć sukces naukowy, jeśli nie dyskutuje się z oponentami. Należy poznawać argumenty przeciwników, nawet gdy wydają się trudne do przyjęcia". 

niedziela, 25 lutego 2024

¡hola! Malaga!, luty 2024, rowerowe

 ¡hola! Malaga!, luty 2024, rowerowe

Widok w kierunku Malagi.

Widowiskowy zachód
słońca - zwiastun
zmiany pogody.
Zaczęło wiać, temp.
spadła do 15 st.
Rower górski, który ujeżdżam chociaż
nie tak szybki jak szosówka pozwalał
za to na jazdę po każdej nawierzchni.
Kiedy w Polsce zimno, mokro i ponuro pomysł, aby wyjechać na  rowerek tam, gdzie słonecznie, ciepło i zdecydowanie sucho jest dość oczywisty. Jednak do tej pory realizacja tej oczywistości nie była mi dana. W tym roku splot okoliczności spowodował, że przyjemność jaką jest obcowanie z śródziemnomorską przyrodą, kulturą, krajobrazami, kolorami stała się moim udziałem. Kierunek Hiszpania, Andaluzja, Costa del Sol, czyli okolice Malagi okazał się być znakomitym wyborem. Słońce, temperatury około 10 st. noc, do około 20 st w ciągu dnia, mnóstwo dobrej jakości asfaltowych dróg pod rower szosowy, a bike park oraz lokalny park krajobrazowy ze swoimi ścieżkami i szutrami pozwalały wyprowadzić z garażu rower górski. Nie sposób nie wspomnieć o okolicznych wzgórzach. Łatwo i szybko dostępne, piętrzące się na wysokość około 1 tys. metrów n.p.m. to marzenie każdego bikera, który poważnie myśli o progresie formy. Kilkunastokilometrowe podjazdy, niewielki ruch samochodów i przyjaźnie nastawieni kierowcy to creme de la creme tego co oferują okolice Malagi przede wszystkim szosowcom. Płaskie odcinki dróg biegnących wzdłuż wybrzeża także są dostępne, ale z racji większego ruchu samochodów nie stanowią takiej atrakcji jak drogi biegnące wśród wzgórz, w głąb lądu. 

The long nad winding road :) 
Obok w pierwszym planie amfiteatr rzymski
i mauretańska twierdza Alcazaba - turystyczne
atrakcje w centrum Malagi,

W Maladze urodził się Picasso i tu także jest
jego muzeum. Patrząc na prace jak ta obok nie
mam wątpliwości że Pablo był obdarzony niezłym
poczuciem humoru. 





Malaga to jednak dla większości turystów plaża i morze. W lutym nie ma nadmiaru turystów, 
a widoczne z lewej strony niewielkie domki czekają na spragnionych słońca i kąpieli. Po prawej stronie
uliczki, za linią drzew i niskim murkiem zaczyna się plaża. W sezonie jest tu baaardzo tłoczno,
 hałaśliwie i dla większości ludzi z północy Europy nieznośnie gorąco. Teraz, w lutym, w dzień
 powszedni spokój i przyjemne 20 st ciepła.


czwartek, 15 lutego 2024

"Helisa. Oni nas zastąpią" (Helix. Sie werden uns), aut. Marc Elsberg, 2017, książka

 "Helisa. Oni nas zastąpią" (Helix. Sie werden uns), aut. Marc Elsberg, 2017, książka

Po lekturze "Żydów", "Żydów2" i "Niemców" Piotra Zychowicza postanowiłem zrobić sobie przerwę od bestialstwa, zbrodni (czekają "Sowieci" tego samego autora oraz zarekomendowany przez koleżankę "Atlas zbuntowany") i przeczytać coś lżejszego. Przeszukałem zasoby lokalnej biblioteki wpisując do wyszukiwarki "DNA" i "Helisa". Jedną z dwóch wyselekcjonowanych książek była "Helisa" M. Elsberga. Znam wcześniejsze książki tego autora: "Blackout" (TU) i "Zero" (TU). "Blackout" doczekał się statusu bestsellera. I słusznie. "Zero" jest moim niezłe, chociaż nie tak dobre jak "Blackout". Natomiast "Helisa" pomimo tego, że traktuje o szalenie ciekawym zagadnieniu jakim jest stosunkowo nowa metoda modyfikacji DNA zawarta w akronimie CRISPR/Cas9, jest moim zdaniem z tych trzech tytułów najsłabsza. W mojej ocenie bardzo mizerna jest warstwa fabularna/sensacyjna opowiadanej przez książkę historii, która nie dość, że jest mocno naiwna, to bardzo szybko staje się przewidywalna gubiąc aspekt sensacji, nieoczekiwanego suspensu. Jednak zasadniczym zarzutem jest zbyt powierzchowne potraktowanie zagrożeń jakie niesie łatwość modyfikacji DNA dzięki narzędziom CRISPR/Cas9. Ta  metoda, to niedawne odkrycie (2012) uhonorowane Nagrodą Nobla w 2020 jest porównywane do ujarzmienia energii  atomowej ze wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami. 

Marc Elsberg pisząc "Blackout" udowodnił, że potrafi bardzo sugestywnie budować wizję świata pozbawionego dostępu do energii elektrycznej. Jest przede wszystkim bardzo szczegółowy, dokładny i fachowy opisując rosnącą dramaturgię zagrożeń. Stopniowa eskalacja zła jest bardzo plastyczna. Czytelnik z łatwością daje się przekonać, że ta "blackoutowa" wizja jest możliwa, a jej konsekwencje mogą być tragiczne. W przypadku "Helisy" jest moim zdaniem inaczej. Odniosłem wrażenie, że temat zagrożeń został potraktowany przez autora pobieżnie, a całość książki nie została przemyślana, zaopatrzona w detale, które utwierdziłby czytelnika o skali ryzyka jakie niesie ze sobą frywolne grzebanie w genach...  Nie oznacza to jednak, że książka, której głównym tematem  jest "produkcja" super ludzi nie jest warta przeczytania. Myślę, że dla tych, którzy spotykają się pierwszy raz z CRISPR/Cas9 ta ubrana w sensacyjny wątek historia może być wstępem do bliższego zainteresowania się tym tematem. Jest on fascynujący, intrygujący, wręcz ekscytujący. Uwagę zwraca zwłaszcza fakt, że obecnie media milczą na temat postępów, rozwoju tej metody. Po roku 2012, kiedy panie: Jennifer Douda i Emmanuelle Charpentier opublikowały  metodologię programowania przy pomocy RNA helisy DNA nastąpił wręcz wysyp różnych publikacji na ten temat. Wystarczy wejść na Netflix, wpisać do wyszukiwarki DNA lub CRISPR/Cas9 żeby otrzymać listę kliku filmów dokumentalnych poświęconych temu tematowi. Intrygujące jest to, że wiedza na której się opierają sięga mniej więcej roku 2018/19. Potem... cisza.... Zainteresowanych zachęcam do obejrzenia tych filmów (TU i TU), gdzie opisuje się zmagania z komarami przenoszącymi wirusa Zika (wirus powodujący małogłowie) przed olimpiadą w Brazylii (2016) i ogromne nadzieje związane z leczeniem chorób jednogenowych. Jeden z filmów kończy się informacją o spodziewanym bodaj w roku 2019 przyjściu na świat chińskich bliźniąt, które w wyniku modyfikacji genetycznej będą (są) odporne na HIV... Ta informacja podana jest w formie sensacji. Zachodnie normy etyczne zakazują eksperymentów na ludzkich zarodkach. A chińskie... azjatyckie... Nie ma najmniejszych wątpliwości, że od kiedy metoda CRISPR/Cas9 trafiła pod strzechy (dosłownie; jest ponoć bardzo prosta; o tym także w filmach na Netflix) mnóstwo laboratoriów rzuciło się w wir eksperymentów. Mają zapewnione nieograniczone finansowanie. Niewyobrażalnie majętni ludzie chcą być równi bogom i zyskać nieśmiertelność, rządy wielu państw pragną stworzyć żołnierzy przyszłości, a Big Pharma szuka możliwości multiplikacji zysków. 

"Helisa" która w swoim pomyśle, konstrukcji w dużej mierze bazuje na "Nowym, wspaniałym świecie" A. Huxleya (TU) nie ma tej siły co pierwowzór napisany w 1932 roku. Jest warta uwagi, gdyż w niewielkim, ale jednak, stopniu uzmysławia skalę zagrożeń mimowolnie niesionych przez naukę.  

poniedziałek, 5 lutego 2024

"Strefa Interesów" (The Zone of Interest), reż. Jonathan Glazer, GB, USA, PL, 2023, film

 "Strefa Interesów" (The Zone of Interest), reż. Jonathan Glazer, GB, USA, PL, 2023, film

Mało słów, dużo obrazu, sporo do myślenia, mnóstwo odniesień do wiedzy widzów. I właśnie to ostatnie czyni ten film dość chyba trudnym w odbiorze, gdyż odwołuje do prawd, które od dawna są fałszowane, zakłamywane i nie są (już?) powszechne. "Strefa Interesów" zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Oceniam film na 8/10 w skali filmweb, czyli bardzo dobry.

W ostatnim czasie przeczytałem "Żydzi", Żydzi 2" (TU) i właśnie kończę "Niemców", wszystkie książki autorstwa Piotra Zychowicza. Obejrzenie "Strefy Interesów" było naturalną potrzebą,  konsekwencją tych lektur. Mogę "na świeżo" zestawić zawartość filmu z wiedzą wynikającą z lektur. Mogę także z cała pewnością potwierdzić prawdę psychologiczną opisującą główne postaci filmu: Rudolfa Hossa i jego żonę Hedwig. Ich postawy, zachowania znakomicie wpisują się w obszar zawarty pomiędzy "Białą wstążką" M. Haneke (2009) [TU], a "Ostateczne rozwiązanie" F. Piersona (2001) - filmy opisujące rodzące się zło, które w konsekwencji przepoczwarza się wynaturzoną bestię z gładkimi licami Rudolfa i Hedwig.

Ciekawym zabiegiem jest praktyczny brak zbliżeń twarzy. Na filmie widzimy całe ludzkie sylwetki poruszające się w banalnych wnętrzach, prowadzące banalne rozmowy, ot, banalni ludzie w banalnych sytuacjach. Zwykli Niemcy, dla których kolejna grupa ludzi palonych w krematoryjnym piecu jest "ładunkiem"... a dla firmy Topf&Sohne zaprojektowanie bardziej wydajnego pieca (TU) powodem do dumy. Trzeba pamiętać, że to właśnie "zwykli Niemcy" w przytłaczającej większości (17 mln z 39 mln oddanych głosów; 43,9% poparcia) głosowali na NSDAP i Hitlera w 1933 roku (TU) i właśnie "zwykli Niemcy", tacy jak Rudolf i Hedwiga napędzali bezmiar zła słyszalny i widoczny z ich idyllicznego ogródka ulokowanego za murem Auschwitz. 

Mamy spory wkład w produkcję tego filmu. Nie dość, że był współfinansowany przez PISF to spora grupa bezpośrednich twórców, w tym operator - Łukasz Żal są Polakami. Jest to z pewnością korzystne dla prawdy historycznej jak i dla formalnych zalet samego filmu, który dostał 5-ięć nominacji do Oscarów 2024. Mam nadzieję, że film zdobędzie przynajmniej jedną statuetkę, a ta nagroda przyczyni się (podobnie jak nominacje) do większej popularności/oglądalności tego filmu. Prawda nie obroni się sama. To "ludzie ludziom zgotowali ten los", a tymi ludźmi byli zwykli Niemcy. Jeśli więc ktoś szuka odpowiedzi na pytanie rzucone przez Donalda Tuska na jednej z konwencji przedwyborczych KO (TU): "Pan w ogóle z jakiej paki miałby dostać reparacje wojenne, panie", to w "Strefie Interesów" zawarta jest część na nie odpowiedzi. 

Film widziałem wczoraj w kinie Wisła, 17:45, sala A. Duża sala, wypełniona nieomal w 100%. Ten film trzeba widzieć.  

niedziela, 4 lutego 2024

"Świdrowy" klimacik, niedziela 2024.02.04, rowerowe

 "Świdrowy" klimacik, niedziela 2024.02.04, rowerowe

Świder. lewy brzeg, godz. 9:30, temp. około +5 st. Dość sucho, i jak na 4-ty dzień lutego ciepło.
Praktycznie idealne warunki do jazdy na rowerze. Dość mocno wiejący od kilku dni wiatr jest
nieomal nieodczuwalny w świdrzańskich chaszczorach. Bezlistne drzewa i zarośla ułatwiają
obserwację otoczenia, które przy braku słońca, w gmatwaninie dramatycznie zachłannych,
artretycznych dłoni drzew, mogłoby być planem filmowego dreszczowca... :)

piątek, 2 lutego 2024

"Lotnicho", aut. Marek Stokowski, PL 2024, książka, cd

"Lotnicho", aut. Marek Stokowski, PL 2024, książka, cd

Teaser "Lotnicha" opublikowany w Kurierze
wNET
Jakiś czas temu pisałem o planach wydania nowej książki Marka Stokowskiego "Lotnicho" (TU). Poniżej oficjalny komunikat opublikowany przez samozwańczy, samosterowalny, samo-lotowy komitet organizacyjny:

"Szanowny Mecenasie,

 31/01/24 nastąpiło rozliczenie z Wydawnictwem Lira - wpłacone przez Mecenasów donacje trafiły do Liry. Zarówno Prezes Wydawnictwa Pan Marek Jannasz jak i Marek Stokowski prosili, wyraźnie to zaznaczając, aby przekazać serdeczne podziękowania wszystkim Mecenasom.

Nie sposób nie podkreślić, iż szczególne podziękowania należą się firmie Tomaszewski, w osobach znanych wielu Mecenasom, za ważący wkład finansowy w donację. Specjalne ukłony kierujemy w stronę  Agaty i Jakuba Tabiszewskich - pomysłodawców i inicjatorów mecenatu.

Ponieważ szczegółowe plany wydawnicze są objęte dyskrecją mogę jedynie ujawnić, że "Lotnicho" ukaże się w drugim kwartale 2024. Redakcja książki została zakończona, trwają prace dotyczące projektu graficznego i przygotowania do działań promocyjnych.

Dążymy także po wydaniu książki do zorganizowania spotkania  Mecenasów z Markiem Stokowskim w Warszawie, podczas którego planujemy przekazać zadeklarowane egzemplarze "Lotnicha" z dedykacją Marka.

Dlatego prosimy o odpisanie na ten mail (am231@op.pl) podając:

a) komu ma być dedykowany egzemplarz książki;

b) swój adres na jaki mamy wysłać Twój egzemplarz z dedykacją na wypadek gdyby data lub miejsce wieczoru autorskiego uniemożliwiałyby Ci  w nim udział. 

Do spotkania na stronach "Lotnicha"

Andrzej Malinowski i Krzysztof Jeziorski"  


Niecierpki od "Tomaszewski"
Nie zdążyłaś(eś) dorzucić się do zrzutki?! Nie załamuj rąk, nie lej krokodylich łez gdyż:
1. Już wkrótce (podam namiary) będziesz mogła/mógł kupić "Lotnicho"!
2. Termin bezpośredniego uczestnictwa w mecenacie minął, ale zawsze

istnieje możliwość pośredniego uczestnictwa poprzez wsparcie

najbardziej hojnych donatorów, bez których zebranie potrzebnej kwoty byłoby co najmniej problematyczne. Odwiedźcie pls sklep on-line "Tomaszewski" (TU), (lub/i sklep stacjonarny), gdzie z pewnością znajdziecie coś fajnego dla siebie, lub/i na prezent. Mają tam ładne kwiatki:)



środa, 31 stycznia 2024

"Czas krwawego księżyca" (Killers of the flower moon), reż. Martin Scorsese, USA, 2023, film

 "Czas krwawego księżyca" (Killers of the flower moon), reż. Martin Scorsese, USA, 2023, film

Film jak wiadomo ma 10 nominacji do Oscara 2024. Z pewnością niektóre z nich zamienią się w statuetkę wspartego na mieczu rycerza. To w moim przekonaniu bardzo dobry film, z wybitnymi aktorskimi kreacjami, opowiadający przejmującą, do tego prawdziwą historię. Trwa blisko 3,5h, ale zapewniam, że oglądając film zapomina się o upływie czasu (chociaż warto przed seansem odwiedzić WC, bo jednak fizjologia filmu nie ogląda i może się upomnieć o swoje:)). Oceniam ten film na 8/10, czyli bardzo dobry w skali filmweb. 

O filmie napisano wiele, dlatego będę oszczędny w wyrażaniu swojego zachwytu. Aż dziwne jest, że można go obejrzeć tylko w jednym warszawskim kinie - Kinotece, w niewielkiej, klaustrfobicznej sali. Znakomite zdjęcia ze świetnymi zbliżeniami twarzy głównych postaci zasługują na ogromny ekran. Być może po rozdaniu Oscarów film wróci do szerokiego rozpowszechniania. Kreacje Leonardo DiCaprio, Roberta DeNiro, a nade wszystko wyważona, subtelna gra Lily Gladstone wcielającej się w rolę indiańskiej żony DiCaprilo są pokazem aktorskiej wirtuozerii. Lubię, nawet bardzo Leonarda DiCaprio. Podziwiam jego talent, z przyjemnością oglądam filmy w których gra. W "Czasie krwawego księżyca" jest niesamowicie dobry, a w duecie z Lily Gladstone wydobywa z siebie absolutne  mistrzostwo. Moim zdaniem film trzeba koniecznie zobaczyć, ale...

Mamy swoją, podobna, polską historię, gdzie chciwość kazała uśmiercać osoby, które wierzyły wezwanym na pomoc ratownikom medycznym. Ci zamiast pomagać wstrzykiwali ofiarom śmiertelny pavulon... To głośna afera miała miejsce ponad 20-cia  lat temu (więcej TU). Inny niż w "Czasie krwawego księżyca" czas (w Europie koniec I-szej wojny) , inne pieniądze, motywy te same. Teraz, w trakcie pisania tego posta dowiaduję się z wiki, że powstał polski film "Łowcy skór" (TU), który był dystrybuowany tylko na dvd. Będę musiał poszukać tego filmu, zobaczyć co nasi twórcy wydobyli z tego dramatu...

poniedziałek, 29 stycznia 2024

"Dziwne przypadki naszego DNA. Opowieści o miłości, wojnie i geniuszu zapisane w naszych genach" (The Violinist's Thumb), aut. Sam Kean, ang. 2012, PL 2022, książka

 "Dziwne przypadki naszego DNA. Opowieści o miłości, wojnie i geniuszu zapisane w naszych genach" (The Violinist's Thumb), aut. Sam Kean, ang. 2012,  PL 2022, książka

Tę książkę przeczytałem jakiś czas temu. Pomimo tego, że jest fascynująca nie pisałem o niej podobnie jak o wielu innych książkach, które przeczytałem, wydarzeniach w których uczestniczyłem. To efekt braku czasu, ale chyba przede wszystkim dynamiki tego co dzieje się wokół nas. Wracam i piszę o "Dziwnych przypadkach..." powodowany historią mojego kolegi, który wraz z rodziną zapałał miłością do kotów. Latem ubiegłego roku przygarnęli wraz z młodszym synem bezdomnego kocia, a w zeszłym tygodniu pojechali po dwa kolejne, tym razem rasowe kocury. Rozmawiając z nim na temat erupcji miłości do kotów zapytałem czy czytał o toksoplazmozie, odzwierzęcej chorobie pasożytniczej wywoływanej przez pierwotniaka Toxoplasmosa gondii, którym według danych zakażonych jest 1/3 posiadaczy kotów. W "Dziwnych przypadkach..." autor powołując się na najnowsze badania naukowe wskazuje na to, że za silne przywiązanie kociarzy do kotów odpowiada właśnie ów pierwotniak... Jest on w zasadzie niegroźny dla człowieka, chociaż kiedy wydalony z kocimi odchodami trafia do organizmu kolejnego żywiciela, w tym człowieka, lokuje się w mózgu, w formie cysty, najchętniej w okolicy jąder migdałowatych odpowiedzialnych za przetwarzanie emocji. Najciekawsze jednak jest to, że 2 tys. genów (z 8 tys. w jakie zaopatrzony jest pasożyt toxo) pomaga w syntezie dopaminy, która jest związkiem wywołującym uczucie przyjemności, czyli jest rodzajem naturalnego narkotyku, którego wydzielanie w organizmie nosiciela (często właśnie ludzkim)  wspomagane jest przez 2 tys,. genów toxo... Prawda, że fascynujące?! Nie będę cytował kilku stron książki na których autor szczegółowo opisuje mechanizm przenoszenia się toxo, cykl jego rozwoju w którym na pewnym etapie potrzebny jest inny niż koci organizm. 

Takich historii-przykładów "dziwnych przypadków naszego DNA" jest w tej liczącej 536 str. książce całe mnóstwo. Książkę czyta się z wypiekami na twarzy niczym dobry kryminał. Autor ujawnia mnóstwo tajemnic wprost z otaczającego nas świata fauny i flory dowodząc na podstawie najnowszych badań (takie nowe to one nie są, ale jednak dość świeże), że siłą napędową wielu zagadkowych zachowań/zdarzeń jest helisa DNA, inaczej genetyka. Warto pamiętać, że wiedza na temat ludzkiego genomu to wiedza świeża. Pierwsze zakończone sukcesem projekty/badania miały miejsce w 2003, ale dopiero w 2022 opublikowano "pierwszą pozbawioną luk sekwencję genomu człowieka, co jest kluczowe dla zrozumienia wpływu genów na rozwój wielu chorób i dla wykorzystania genetyki w opiece zdrowotnej" [zródło net]. Książka powstała w oparciu o stan wiedzy z poziomu roku 2010 i jest fascynująca. Ile jeszcze przed nami?  

niedziela, 21 stycznia 2024

Mazowiecki Park Krajobrazowy, zimowy klimacik, niedziela 2024.01.21

 Mazowiecki Park Krajobrazowy, zimowy klimacik, niedziela 2024.01.21

Widok na Macierowe Bagno (TU); godz. 8:20, temp. - 7 st. Troszkę się wkurzam. Moje narty jadą 
słabiej niż narty widocznych na  foto Krzyśka i Darka. Wczoraj jechały lepiej, ale zgodnie z prognozą
 pogody postanowiłem je przesmarować na temperaturę od -3 wzwyż, a tutaj proszę - temp.
powietrza - 7 st. więc śnieg pewnie jeszcze bardziej zimny, ale... Dawno nie było takiej zimy,
więc zamiast narzekać na tępe narty lepiej paść oczy widokiem, odetchnąć rześkim. skrzypiącym
w ustach jak żelowa  kulka powietrzem i przez następne 1,5h ciut się pomęczyć przepychając
oporne narty do celu, którym jest  czynny od 10:00 "Barek na Dakowie" (TU), a w nim tradycyjnie
domowa szarlotka i herbata. (odszczepieńcy/odmieńcy wybierają rogaliki z nadzieniem jabłkowym:))

poniedziałek, 15 stycznia 2024

"Jeff Koons. Portret intymny" (Jeff Koons. A private Portrait), reż. Pappi Corsicato, Włochy, 2023, film

 "Jeff Koons. Portret intymny" (Jeff Koons. A private Portrait), reż. Pappi Corsicato, Włochy, 2023, film

Jeden z tych królików
został sprzedany za 91,1
mln USD  (2019) czyniąc
z J. Koons'a najdroższym
żyjącym artystą.
Kolejny film z cyklu Wielka Sztuka na Ekranie. Tym razem zrobiony za włoskie pieniądze przez włoskiego reżysera. Nie ma nic wspólnego z angielskimi pierwowzorami cyklu. Być może dlatego zmieniła się jego nazwa, która na początku jednoznacznie definiowała zawartość kolejnych odcinków: "Exhibition on screen: wielkie malarstwo na ekranie kina Muranów", gdzie kamera wjeżdżała do muzeów/galerii by widzom pokazać w jakość HD zebrane na potrzeby monograficznej zwykle wystawy dzieła mistrzów. Do tego garść fachowych uwag, zarys życiorysu artysty, wypowiedzi entuzjastów, ale przede wszystkim obrazy, rzeźby, ich detale, często tajemnice w postaci ukrytych przesłań, rebusowych komunikatów. Robiła te filmy ekipa głównie angielskich filmowców. Podobały mi się. Piszę o tym cyklu i polecam go od kilku lat. Jakiś czas temu "Muranów" zaczął pokazywać filmy robione przez włoskie ekipy. Inna jakość... Film "Jeff Koons...." oceniam na 3/10 w skali filmweb, czyli słaby - można sobie darować jeśli szuka się wiedzy o sztuce. Być może warto obejrzeć jeśli za sztukę uznaje się umiejętność manipulacji, samokreacji, ponadprzeciętne zdolności PR'owskie....

Na stronach kina "Muranów" czytamy: "To nie tylko film dokumentalny. To przede wszystkim niezwykła podróż do wnętrza umysłu najbardziej kontrowersyjnego artysty naszych czasów". Ja odbieram ten film jako panegiryk, gdzie o sztuce (jeśli uznać dokonania J. Koonsa za sztukę) niewiele, pełno natomiast pochwał i peanów na temat ..."ukrytych mechanizmów stojących za człowiekiem, artystą i marką". Gadające głowy zgodnie z wymogiem gatunku sławią i zachwycają się osobą J. Koonsa. O tym co i jak robi film mówi niewiele. Prezentacji jego dokonań mało. Wypowiedzi znawców sztuki, koneserów, prawie wcale. Zero wypowiedzi krytycznych. J. Koons mówi w tym filmie wiele o swoich inspiracjach, dzieciństwie, dorastaniu w domu w którym sztuka była obecna na co dzień - jego ojciec miał sklep meblowy, zajmował się urządzaniem, dekoracją wnętrz. Mówi oczywiście o pierwszych swoich doświadczeniach już jako artysty. Sprzedawał jako sztukę odkurzacze, suszarki do włosów zamknięte w sześciany z plexi... Z uśmiechem opowiada o sytuacji, kiedy właścicielka jednej z nowojorskich galerii kupiła, a po 24h zwróciła jedno z tych dzieł mówiąc, że przestała postrzegać zamknięty w przezroczystej skrzynce odkurzacz jako obiekt sztuki. Opowiada także o pracy sprzedawcy udziałów w funduszach inwestycyjnych i pracy w słynnym nowojorskim Museum of Modern Art "MoMA", gdzie sprzedawał karty członkowskie wybitnie przyczyniając się do dynamicznego wzrostu ich sprzedaży. Nadal jest świetnym sprzedawcą. Jego instalacje, rzeźby osiągają gigantyczne ceny. Czy jest artystą? Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale film, chociaż nie wprost, odpowiada na nie. Film praktycznie nie mówi o artystycznych dokonaniach J. Koonsa, ale jest znakomitym dowodem na umiejętność autokreacji, siły PR. Myślę, że doświadczenie brokera, ale zwłaszcza praca dla MoMA unaoczniły J. Koons'owi cienkość granicy między kiczem a dziełem - przestrzeń, w której dobry PR'owiec (prawie) zawsze znajdzie klienta gotowego rozstać się z nadmiarem gotówki...

Film trwa 90 min. Nie chcę nikogo zniechęcać do jego obejrzenia przypominając, że J. Koons jest kontynuatorem kierunku pop-art, którego ojcem założycielm był Andy Warhol, którego "Campbell's Soup" Muzeum MoMA kupiło w roku 1996 za 15 mln USD :)