czwartek, 9 lipca 2015

MOTORHEAD, koncert, Torwar Warszawa, 2015.07.06

MOTORHEAD, koncert, Torwar Warszawa, 2015.07.06

Nie jestem pewien PO CO mi to było, ale wiem z cala pewnoscia DLACZEO znalazłem się o 20:30 w poniedziałek na koncercie kapeli Motorhead.
Snaggletooth - logo Motorhead, ozdoba
koncertowych koszulek kapeli. 
Otoz wszystkiemu winien jest redaktor Wojciech Mann. To on wlasnie w jednej ze swoich trójkowych audycji wyemitowal kawalek zatytułowany "Lost woman blues". Brzmialo mocno, rasowo, blues-rockowo. Na tyle fajnie, ze zadałem sobie trud wygrzebania z playlisty audycji tytułu/wykonawcy tego kawalka. To był Motorhead. Podobalo mi się. Kupilem plyte ("Aftershock"), która poza tym jednym kawałkiem jest utrzymana w konwencji heavy metalowej. Zrzucielm calosc na pen-drive i cieszyłem się w samochodzie mocnym brzmieniem kapeli, która wlasnie obchodzi 40-sto lecie grania pod szyldem Motorhead.
To niewiarygodne ile halasu jest w stanie wyprodukować przy
udziale techniki trzech facetow. Do tego trochę swiatel
i cała sala się buja.
Wiec kiedy doleciało do mnie, ze panowie Motorheadowie będą przygrywać na Torwarze nabyłem bilety (290 zl. - Golden Circle) i ze stosownym wyprzedzeniem udałem się tamze. Widok tlumu ubranych na czarno facetow w towarzystwie nielicznych dam, w których strojach także dominowala czerń (plus tatuze i kolczyki) dobitnie swiadczyl o tym, ze to raczej nie moja bajka. Ale wizyta w barze kibica na Legii i trzy kolejki lyskacza (65 zl) wplynely pozytywnie na odbior rzeczywistości, skrocenie dystansu. Już za chwile byłem w "zlotym kręgu" blisko (za blisko) sceny, na której punktualnie o 20:30 pojawili się panowie Motorheadzi (takie niby "motory", a weszli zwyczajnie,  na nogach).
Phil Campbell gra na wielu gitarach, łapie kontakt i skutecznie
zabawia publiczność. 
To był łomot nie muzyka i do tego potwornie glosny.
Lider-wokalista mamlał cos od niechcenia pod nosem - tekstu nie było praktycznie slychac.
To co grali tylko w ogolnym zarysie przypominalo to co znalem z plyty. Panowie zagrali także "Lost woman blues", ale był to zupełnie inny kawalek niż ten z cd. Zero linii melodycznej i hałas, hałas na granicy bolu (a miem zabrać korki do uszu).
Wytrzymalem w tym huku do końca, czyli 1,5h. Potem jeszcze kupiłem sobie stosowna, czarna (a jakze), koncertowa koszulke (110 zl; zawsze kupuje, żeby mieć pamiatke) i już jestem gotowy (no, jeszcze tylko czarne glany, czarne spodnie 3/4) na nastepna wizyte Motorhead...
Mikkey Dee bardzo sprawnie obsluguje rozbudowany, dominujący na  
scenie zestaw perkusyjny. Lemmy Kilmister (z prawej) w charakterystycznym
kapeluszu statycznie szyje na basie podśpiewując niezrozumiale do
mikrofonu.
A po co mi to było?
Nie jestem pewien. Mysle, ze podzialalo na mnie owo 40-lecie istnienia szyldu Motorhead. Wiedzialem, ze ta kapela to legenda, prekursor ciężkiego grania, a ich tegoroczna wizyta w PL być może jest ostatnią w ich karierze. Okupilem spotkanie z legenda bolem uszu (dzisiaj jest czwartek, jeszcze mnie bola) i konstatacją, ze na ich koncert nigdy więcej.
Bo jeśli chodzi o plyty to już zamowiem "Ace of spades".
Do sluchnia w samochodzie.
Ale tam mam potencjometr.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz