poniedziałek, 20 lutego 2023

"Opowieści mojej żony", aut. Mirosław Żuławski, 1972, książka

 "Opowieści mojej żony", aut. Mirosław Żuławski, 1972, książka

Przeczytałem tę książkę około 2 miesięcy temu. Dość długo zastanawiałem się, czy napisać o moich wrażeniach, gdyż mój stosunek do "Opowieści..." jest dość emocjonalny, a bez napisania z czego owe emocje wynikają pisanie o książce nie ma dla mnie sensu. Do tego cała historia  jest długa i pewnie nudnawa, ale... Spróbuję być zwięzły i na ile to możliwe konkretny.

Rzecz miała swój początek się w okolicach połowy lat 80-tych. W galerii na Krakowskim Przedmieściu wystawiał swoje prace nieżyjący już plastyk Artur T. Terminował u niego mój bardzo dobry kolega, Krzysztof Ś., (on także opuścił ziemski podół). Postanowiłem wpaść do galerii. Chciałem zobaczyć dokonania Artura T. w innej niż pracownia artysty przestrzeni. (Jego warsztat-pracownia mieściła się w jednej ze starych kamienic przy ulicy KRN. To był rodzaj strychu zimnego zimą, upalnego latem, gdzie w kilku zagraconych pomieszczeniach, w artystycznym nieładzie piętrzyły się prace Artura T. Oglądanie jego realizacji było praktycznie niemożliwe z racji ubogiego oświetlenia, tudzież rozmiarów prac. Artur T. był także scenografem). W galerii było pusto. Mojego kolegi - Krzysztofa Ś. nie było, natomiast Artur T. stał tuż przy wejściu pogrążony w rozmowie z dobrze ubranym mężczyzną. Ruszyłem w głąb pomieszczenia. Na wózku inwalidzkim wpatrzona w jedną z kompozycji Artura T. siedziała wyglądająca na 50+ lat szczupła, elegancka kobieta. Miękkie światło wpadające przez duże okna galerii wydobywało z pustej przestrzeni jej naznaczoną bólem, szlachetnie piękną twarz. Wpatrywałem się w jej posągowy, klasyczny profil i wówczas w niewytłumaczalny sposób, za sprawą neuronów pobudzonych chemią zmienioną w impuls elektryczny mój mózg przywołał "Opowieści mojej żony"... Ale nie książkę, tej przecież wówczas nie czytałem, tylko spektakl Teatru TV, gdzie rolę tytułowej żony grała Zofia Kucówna, mężem zaś (i reżyserem cyklu) był Adam Hanuszkiewicz,  a za scenografię odpowiadała Xymena Zaniewska. W pamięci utkwiła mi zwłaszcza jedna z opowieści - "Miłość". Zofia Kucówna w kręgu ciepłego światła, w swobodnej wpółleżącej pozycji, miękkim, dość niskim głosem opowiadała o spotkaniu szczególnej pary: islandzkiego poety o aparycji Wikinga i jego filigranowej żony obdarzonej wspaniałą urodą, o twarzy godnej pędzla mistrzów renesansu. Mój mózg zrobił mi niespodziankę. Przeniósł mnie o kilkanaście lat wstecz, gdyż emisja adaptacji opowiadań M. Żuławskiego w TV miała miejsce w roku 1972. Impulsem inicjującym podróż w czasie była twarz kobiety z galerii...

Wówczas, czyli około 1985 roku, już po wyjściu z galerii postanowiłem, że muszę przeczytać "Opowieści mojej żony". Pamiętałem, i to słabo przywołaną już "Miłość", oraz bardzo mgliście może jeszcze dwa inne opowiadania, a wiedziałem, że było ich więcej. Postanowienie przeczytania całości "Opowieści..." towarzyszyło mi blisko 40 lat... Wracało do mnie przy różnych okazjach, z różną mocą, żeby wreszcie się spełnić. Kupiłem używany egzemplarz na OLX i przeczytałem.

Książka jest zbiorem krótkich, czasami bardzo krótkich opowiadań, których narratorką jest tytułowa żona. Ten zbiorek w wersji, którą kupiłem liczy raptem 140 str. w małym formacie. Wszystkie opowiadania odnoszą się do osobistych doświadczeń opowiadającej i w sposób oczywisty są emanacją kobiecej mądrości, apoteozą kobiecego punktu widzenia. Opowiadania zawarte  w książce lekko trącą myszką. "Opowieści..." dotyczą świata, który odszedł. Zdarzenia które opisuje narratorka miały w większości miejsce przed II wojną. Odnoszą się do ludzi, sytuacji, kultury, którą dzisiaj można nazwać staroświecką, lub bardziej dosadnie - zramolałą (czy to trochę nie jest zramolałe? - zapytała koleżanka, gdy powiedziałem co aktualnie czytam). Jednak znakomita większość opowiadań mówi o wartościach uniwersalnych, ponadczasowych. Nie każde opowiadanie kończy się głębokim morałem. Niektóre są po prostu humoreskami. Wszystkie opisują zdarzenia, ludzi, sytuacje z kobiecej perspektywy. I właśnie ów kobiecy punkt widzenia stanowi o wartości książki. A kiedy tekst otrzymuje wartość dodaną - jest interpretowany przez Zofię Kucównę - ucieleśnienie wszelkich kobiecych cech, całość zapada w pamięć skutecznie, i do tego, jak widać na moim przykładzie, na baaaardzo długo.

W lekturze "Opowieści..." towarzyszył mi obraz Zofii Kucówny w spektaklu teatru TV. To taki rodzaj nachalnego wręcz wspomnienia/emocji, gdzie dominowały: spokój, ciepło i mądrość okraszone szczyptą humoru. Czytając nie starałem się od tego uwolnić. Zofia Kucówna była tam doskonała. Obawiam się jednak, że mój emocjonalny stosunek do "Opowieści..." ma niebagatelny wpływ na ocenę książki, która bardzo mi się podobała, którą polecam, ale przecież blog, nie bez kozery zatytułowany jest: "prosto z jeziora" :)

Emocje dotyczą nie tylko wspomnień odnoszących się do teatru TV, ale także osób nieżyjących kolegów. W zadziwiający sposób cała ta opowieść splata się w pewną patchworkową całość . Artur T. ubiegał się o pracę w TV, gdzie głównym scenografem była "żelazna dama" TV - Xymena Zaniewska. Była znana ze swojego zamiłowania do kolekcjonowania butów, do wagi, jaką przywiązywała do tego detalu garderoby. Współtworzyła nie tylko spektakle telewizyjne, ale także tradycyjne, w teatrach stacjonarnych. Jednym z jej bardziej spektakularnych dokonań był "Miesiąc na wsi" (1974) zrobiony dla Teatru Narodowego, reżyserowany przez Adama Hanuszkiewicza, gdzie główne role kreowali Zofia Kucówna i Andrzej Łapicki. Spektakl był wystawiany na  małej scenie Narodowego, która nazwała się Teatr Mały. Tam go widziałem. Klika lat później Artur T. poszedł na rozmowę kwalifikacyjną do Xymeny Zaniewskiej z teczką pełną swoich projektów. Na nogach miał obstalowane na miarę, wyglancowane, paradne oficerki... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz