niedziela, 20 kwietnia 2025

"Święty Leonard z pól", aut. Marek Stokowski, 2025, czytany na antenie II Program Polskiego Radia od poniedziałku 2025.04.21 9:30-9:40



"Święty Leonard z pól". Współczesny Don Kichot, który daje nadzieję



Nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego ukazała się nowa książka Marka Stokowskiego pt. "Święty Leonard z pól". Wybrane fragmenty lektury na antenie Dwójki od Wielkanocnego Poniedziałku czytać będzie Łukasz Lewandowski. Zapraszamy.
Łukasz Lewandowski z książką Marka Stokowskiego pt. Święty Leonard z pól
Łukasz Lewandowski z książką Marka Stokowskiego pt. "Święty Leonard z pól"Foto: Krzysztof Świeżak/PR

Poprzednią książkę Marka Stołowskiego, "Lotnicho" z 2024 rokurównież prezentowaliśmy na naszej antenie w cyklu "To się czyta". Najnowszą, zaraz po jej ukazaniu się, jedna z czytelniczek tak zrecenzowała:

To książka balsam – pięknie napisana opowieść o dobrych ludziach, którzy wbrew współczesnemu światu starają się żyć w harmonii z przyrodą i sobą nawzajem. To doskonała odtrutka na dzisiejszy świat. Mnie sprawiła radość, bo czytając ją, czułam wiatr we włosach, zapach pól i trawy oraz słyszałam brzęczenie pszczół. To książka kojąca i bardzo dobrze, że nadal ktoś takie piękne książki pisze i wydaje.

"Nie mam ambicji – mówi autor – żeby moja literatura otwierała nowe przestrzenie kosmiczne. Wolę opowiadać historie, które mogą komuś uczynić dzień lepszym".

A w tych historiach jest wszystko. I współczesny Don Kichot, który jeździ na rowerze po polach nad brzegiem dolnej Wisły, i niesie pomoc tym, którzy tej pomocy potrzebują. I nie są to tylko ludzie. Mierzy się z okrucieństwami świata, ale i własnymi biedami. Staje zawsze po stronie słabszych i odtrąconych. Walczy z wiatrakami, ale i… sieje nadzieję.

Te piękne, wzruszające opowieści czyta na antenie Dwójki Łukasz Lewandowski.

***

Na audycję "To się czyta" zapraszamy od poniedziałku do piątku (21-25.04) w godz. 9.30-9.40. Cykl przygotowała Elżbieta Łukomska.

Wielkanoc 2025 - Wszystkiego Najlepszego!

 Wielkanoc 2025 - Wszystkiego Najlepszego!

Wszystkim zaglądającym tutaj, prosto z lokalnej fabryki świątecznych jaj,
zajęcy -
Wszystkiego Najlepszego! 
"Najciekawsze dopiero przed nami" 

Święta, w czasie których spotykamy się z rodziną, znajomymi, to także sposobność do wymiany poglądów, dyskusji, sporów, swarów, kłótni, skakania sobie do oczu, śmiertelnych obraz, zniewag, gróźb, wyzwisk, nienawiści aż po grób, itp.  A przecież zamiast się brać i kłócić, lepiej usiąść w kupie i zgodnie zanucić (Czad Komando Tilt, muzyka/txt Tomek Lipiński - Nie wierzę politykom)[1981]:

>>>>> YT >>>>> TU

Nie wierzę politykom, nie
Nie wierzę politykom
Nie wierzę politykom, nie
Nie wierzę politykom

To oni wytyczyli granice
To oni zbudowali mur
To oni podzielili nas
To oni patrzą na nas z góry

To oni mają swoje sprawy
O których my nic nie wiemy
To oni wywołują wojny
Na których to my giniemy

Nie wierzę politykom, nie
Nie wierzę politykom
Nie wierzę politykom, nie
Nie wierzę politykom

Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha
Ciągle jeszcze mamy parę metrów do dna
Ho, ho, ho, ho, ho, ho, ho
Ciągle spadamy to jeszcze nie jest dno

We własnym domu trudno być prorokiem
Ale mówię to, co widzę ze swoich okien
I nie chcę was straszyć, ale zobaczycie sami
Że najciekawsze dopiero przed nami

Nie wierzę politykom, nie
Nie wierzę politykom
Nie wierzę politykom, nie
Nie wierzę politykom

Nie wierzę
Nie wierzę
Nie wierzę
Nie…

Nie wierzę politykom, nie
Nie wierzę politykom
Nie wierzę politykom, nie
Nie wierzę politykom


Tekst pochodzi z https://www.tekstowo.pl/piosenka,tilt,nie_wierze_politykom.html

wtorek, 15 kwietnia 2025

"Wanda Rutkiewicz. Jeszcze tylko jeden szczyt", aut. Elżbieta Sieradzińska, PL 2022, książka

"Wanda Rutkiewicz. Jeszcze tylko jeden szczyt", aut. Elżbieta Sieradzińska, PL 2022, książka

Bezpośrednim impulsem do przeczytania tej książki był film "Wanda Rutkiewicz. Ostatnia wyprawa" (2024). Widziałem go jakiś czas temu. Chociaż drażniła mnie jego geneza (poszukiwanie śladów Wandy Rutkiewicz pomimo jej wyraźnie wyartykułowanej woli zakazującej poszukiwań) to uzmysłowiłem sobie jak niewiele wiem o kobiecie, która do tej pory uchodzi za jedną z najlepszych alpinistek wszech czasów. Film nie jest zły. Zawiera sporo materiałów dokumentalnych, których nigdy wcześniej nie widziałem. Być może napiszę o nim kilka słów, bo chociaż drażniący, to jednak ze względu na unikalne archiwalia warty rekomendacji.

Książka jest moim zdaniem ciekawa, dobrze napisana, a dla osób interesujących się alpinizmem jest lekturą obowiązkową. "WR. Jeszcze.." jest szczegółową biografią. Jej lektura na samym początku lekko mi zgrzytała. Chronologia nie jest linearna, a taki sposób opowiadania historii nie należy do moich ulubionych. Jednak dość szybko zacząłem doceniać niebywałą jakość pracy autorki, która z jednakową dociekliwością potraktowała życie prywatne i sportowe dokonania Wandy Rutkiewicz. Szalenie ciekawy jest czas dorastania, kiedy ujawnia się sportowa pasja późniejszej zdobywczyni Mount Everest. Nie mniej interesujące są szczegóły pierwszych, alpejskich i norweskich wypraw, gdzie spotyka inne panie, które starają się wspinać razem usiłując pokazać panom(?)/udowodnić sobie(?) siłę kobiecego alpinizmu. Myślę, że dla wielu czytelników szalenie ciekawe będą te fragmenty książki, które bardzo szczegółowo opisują perturbacje związane z organizacją wypraw, ich finansowaniem. W tamtym czasie, a były to lata 70-te zgromadzenie potrzebnych funduszy, zwłaszcza części dewizowej, było zadaniem karkołomnym. Wyprawa na Gaszerbrumy to koszt blisko 100 tys. USD plus około 2 mln pln... Dzisiaj zakłada się "zrzutkę". Wówczas W. Rutkiewicz zakładała garsonkę i ruszała na obchód dyrektorskich i partyjnych gabinetów. Wyprawy docierające do Nepalu, Pakistanu samochodami ciężarowymi były jednocześnie karawaną przemytniczą. "Do" wiozło się proste, dostępne w Polsce urządzenia elektryczne, "z" kamienie półszlachetne, ciuchy. Polscy uczestnicy wypraw wnosili swój udział w postaci aportów rzeczowych: kurtek puchowych, środków transportu itp. Wanda Rutkiewicz była praktycznie permanentnie zadłużona, a miejscem gdzie mogła zapomnieć o nękających ją troskach były góry. Nie wątpię, że w tamtych, szarych, siermiężnych czasach wyjazd w Polski, wyprawa w góry były formą ucieczki od przytłaczającej socjalistycznej rzeczywistości. Każdy, kto zasmakował innego życia, innej rzeczywistości chciał tam, w góry, wracać. Na to wszystko nakładała się pasja, zauroczenie górami. Książka świetnie wydobywa ten szczególny klimat powodujący, że jedynym miejscem gdzie Wanda Rutkiewicz czuła się spełniona były góry. Książka zawiera także masę wypowiedzi, opinii kolegów-alpinistów. Często gorzkich, wręcz dosadnych, przyrównujących styl wspinania W. Rutkiewicz do stąpania po polu minowym. Była atrakcyjną kobietą w bardzo męskim środowisku. Była wybitną alpinistką osiągającą więcej niż większość jej kolegów. Forsowała idee czysto kobiecego wspinania. Praktycznie wszyscy wyprawowi faceci byli zawiedzeni, że nie chce z nimi dzielić śpiwora. Zaś ten, którego wybrała, który nie był alpinistą zginął na jej oczach towarzysząc jej w wyprawie na Broad Peak...    Wspinaczka z pasji stała się obsesją. Książka liczy blisko 600 str. To iście monumentalne dokonanie. Z jednej strony zapis życia bohaterki biografii, z drugiej rodzaj przestrogi. Podejmowanie wyzwań nieuchronnie wiąże się z zagrożeniem porażką. Nie każda porażka oznacza śmierć, ale gdy pasja przechodzi w obsesję trudniejsze staje rozróżnienie smakowania życia od igrania ze śmiercią.

Wanda Rutkiewicz zginęła na Kanczendzondze 1992.05.13. Nigdy nie znaleziono jej ciała.

środa, 9 kwietnia 2025

Valle d'Aosta, Hotel Miramonti, marzec 2025, narciarskie

 Valle d'Aosta, Hotel Miramonti, marzec 2025, narciarskie

Byłem tam na nartach jakiś czas temu (TU) na początku sezonu narciarskiego. Przyszedł więc czas, aby zobaczyć jak wygląda Dolina Aosty z końcem sezonu, w drugiej połowie marca. W moim odbiorze wyglądała znakomicie! Na tyle dobrze i nęcąco, że już teraz, praktycznie tuż po powrocie myślimy o wyjeździe w to samo miejsce w przyszłym roku.

Taras widokowy na Arp (2755) w kierunku na spowite
chmurami  Monte Bianco (4810), które po długich namowach
pokazało nam swój czubek. Gest przyjaźni, czy lekceważące
popatrzcie i spadajcie? Nie wiem. Dotarcie do punktu widokowego
kolejką górska z 1963 roku, plus 3 piętra po schodach, ale widoczek
warty lekkiej zadyszki. Potem zjazd czarna i czerwoną trasą. Czad!
Organizator zawiózł nas do kilku nowych dla nas stacji narciarskich. Świetne wrażenie zrobiła na mnie stacja La Thuile. Dosłownie  parę dni przed naszym przyjazdem odbyły się tutaj zawody z cyklu Puchar Świata w narciarstwie alpejskim. 

3332 m npm. Na prawo Włochy - Cervinia, na lewo
 Szwajcaria - Zermatt. 
Na czarnych trasach rozegrano supergigant i bieg zjazdowy pań. W czasie naszego pobytu obsługa demontowała siatki ochronne, oraz infrastrukturę techniczną zawodów. Trasy po których jeździły panie były dostępne dla śmiertelników. Nie mogłem sobie odmówić przyjemności jazdy po tych trasach. Przyznam, że zwłaszcza jedna ścianka zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Nie wiem jakie było jej nachylenie, ale na moje oko musiało to być około 70%... Jasne, że da się zjechać, ale warto mieć w głowie, że zawodniczki wykonują w czasie konkurencji szybkościowych jakimi są superG i bieg zajazdowy raptem kilka skrętów starając się utrzymać możliwie najwyższą prędkość, która często oscyluje pomiędzy 120-130 km/h. Ja tak szybko nie zjeżdżałem. Wiadomo! Zdjęte zabezpieczenia, trasa otwarta dla innych narciarzy, nie tak gładka jak w czasie zawodów i oczywiście inne, bo krótsze slalomowe narty (nie zjazdowe). Bo z pewnością, gdyby nie te drobne szczegóły poleciałbym tak jak one :)) Te konkretne zawody (superG) wygrała włoska gwiazda szybkich nart Federica Brignone, która na początku kwietnia uległa poważnemu wypadkowi w czasie zawodów we Włoszech. Bieg zjazdowy w La Thuile był odwołany.
Tłoku nie było :)
a sztruks, owszem, wszechobecny :)


Góry, góry... Jak chmury.

Sześć dni jazdy na nartach. Jeden, pierwszy dzień bez słońca, w słabych warunkach, w dobrym miejscu - Cervino. Pozostała jazda w słońcu, bieli śniegu i takim błękicie nieba jaki widzi się tylko w Alpach, tylko w zimie. Jeździ się wysoko. Górne stacje w Cervino ulokowane są na wysokości 3300 m npm. Dolne na około 2000 m npm. 
Matternhorn (4478) z włoskiej strony
wygląda całkiem przjaźnie.
Dla przypomnienia słynne i popularne austriackie Schladming to góry o wysokości np. Planai - 1906 m, Hauser Kaibling 2015 m, gdzie dolne stacje znajdują się na wysokości około 700 m. To ROBI RÓŻNICĘ. Większość wyżej położonych tras w stacjach Aosty to naturalny śnieg i ujemne temperatury nawet w II poł. marca, co z kolei gwarantuje znakomite, zimowe warunki, podczas kiedy w dolinie wiosna na całego! Oczywiście warunki w ciągu dnia się zmieniają. Im bliżej dolnych stacji wyciągów tym pod koniec dnia bardziej miękko. W najniżej położonych partiach nartostrad, tam gdzie śnieg uzupełniany jest armatkami warunki robią się trudne zwłaszcza dla tych, słabiej jeżdżących. Jednak zamiast cierpieć i ryzykować kontuzję, do parkingu można zjechać gondolą, lub krzesłem.
Stacji tankowania dużo. Średnia cena grzanego 
wina w całym rejonie około 4,50 EUR. 
Bombardino 6,50 EUR, kawa 2,0 EUR z groszami

Znakomitą stacją okazała się być Pila. W czasie poprzedniego wyjazdu byliśmy tam w dniu kiedy padał deszcz, była słaba widoczność. Teraz, w pełnym słońcu objechaliśmy praktycznie większość tras. To znakomite miejsce. Na wszystkich stokach bardzo mało narciarzy. Najwięcej ludzi było w Cervinii, w weekend. Normalne. To miejsce uchodzi z perłę regionu, a do tego można pojeździć także u Szwajcarów kupując suplement do standardowego ski-passa. Skończyła się jednak promocja na szwajcarskie scyzoryki, więc nie skorzystaliśmy z tej możliwości. Za to będąc w La Thuile przejechaliśmy na francuska stronę w kierunku na La Rosiere. Zupełnie inne doznania. Grzane wino zdecydowanie mniej słodkie niż we Włoszech :)

Sześć dni na nartach w takich warunkach to zdecydowanie za krótko. Do pełni szczęścia konieczne są dodatkowe 3-4 dni. Chociażby po to, żeby rzucić się na leżak i siorbiąc grzańca kontemplować majestat gór, urodę przyrody.  

poniedziałek, 31 marca 2025

Święty Leonard z pól", aut. Marek Stokowski, 2025, podcast wywiadu z dnia 2025.03.22 dla Radio Dla Ciebie


"Święty Leonard z pól", aut. Marek Stokowski, 2025, podcast wywiadu z dnia 2025.03.22 dla Radio Dla Ciebie 



Książka Marka Stokowskiego cieszy się dużym zainteresowaniem, czego dowodem są kolejne zaproszenia i wywiady udzielane stacjom radiowym.
>>>>>>>
https://www.rdc.pl/podcast/wieczor-rdc_JxlcDgzlPhOJm8Wba5fk

piątek, 21 marca 2025

"Święty Leonard z pól", aut. Marek Stokowski, 2015, podcast wywiadu dla Radia Wnet

 "Święty Leonard z pól", aut. Marek Stokowski, 2025, podcast wywiadu dla Radia Wnet z dnia 2025.03.20

Wywiad poprowadził Krzysztof Masłoń znany i ceniony krytyk literacki publikujący m.in. w tygodniku "Do Rzeczy". Admirator prozy Marka Stokowskiego.










https://wnet.fm/broadcast/marek-stokowski-w-nieregularniku-literackim-20-03-2025-r/

środa, 19 marca 2025

"Święty Leonard z pól", aut. Marek Stokowski, 2015, po lekturze, książka

 "Święty Leonard z pól", aut. Marek Stokowski, 2015, po lekturze, książka

Anonsowałem pojawienie się tej książki. (TU) Pisałem o spotkaniu z autorem w PIW-ie. Cytowałem nieprawdopodobnie pochlebną recenzję znanego i cenionego krytyka literatury Krzysztofa Masłonia, który na łamach "Do Rzeczy" spuentował całostronicowy tekst swojej recenzji w taki sposób: ..."Nie mam jednak wątpliwości, że ta historia o współczesnym Don Kichocie, objeżdżającym pola nad dolną Wisłą, łowiącym ryby w Liwie albo zgłębiającym dzieje krzyżackiego zamku Gniew, jest jedną z najlepszych polskich książek, jakie udało mi się przeczytać w ostatnich latach. W ciągu których wielokrotnie zdarzyło mi się już zwątpić w wartość literatury i jej sens" ("Do Rzeczy" nr. 8/617 17-23 lutego 2025) . W swoim czasie, także na łamach "Do Rzeczy" (nr 26/584; 24-30 czerwca 2024) Krzysztof Masłoń zarekomendował lekturę wydanej wówczas innej książki Marka Stokowskiego - "Lotnicho", wystawiając jej najwyższą ocenę, podkreślając m.in. radość płynąca z lektury tej książki. Najwyraźniej Krzysztof Masłoń jest admiratorem pisarstwa Marka Stokowskiego. Zupełnie jak ja :) Tylko co ja mogę dorzucić od siebie, jeśli zawodowy krytyk powodowany jakością prozy Marka Stokowskiego napisał o "Świętym Leonardzie z pól", powtórzę: ..."jest jedną z najlepszych polskich książek, jakie udało mi się przeczytać w ostatnich latach"... Mam wyczulone oko i ucho na opinie dotyczące kultury. Nie spotkałem się, a przynajmniej nie pamiętam, żebym kiedykolwiek przeczytał tak jednoznaczną, przyjazną, brawurowo-życzliwą recenzję...

Przeczytałem "Świętego Leonarda z pól" parę dni temu. Praktycznie od jednego "dosiadu" z przerwą na sen. Historia, którą opowiada Marek Stokowski literalnie zabiera czytelnika, pochłania każąc mu czytać bez wytchnienia. Żądza dowiedzenia się "co dalej" jest na tyle zniewalająca, że zapewniam/ostrzegam, trudno się jest od książki oderwać. No dobrze. Ale o czym jest ta książka? Odpowiedź na tak postawione pytanie nie jest prosta. Sądzę, że nawet Iga Wilczek, bohaterka "Świętego Leonarda z pól" miałaby kłopot z udzieleniem krótkiej, zwartej odpowiedzi. A przecież zna większość tej historii przestrzegając czytelników na 4-tej okładce: ..."nie czytaj tej książki przy ludziach, bo kiedy roześmiejesz się nagle albo rozpłaczesz, to pomyślą, że jesteś stuknięty"...  No właśnie. Kłopot ze zwięzłym zdefiniowaniem "o czym jest ta książka" jest także moim udziałem...

"Święty Leonard z pól" nie jest z pewnością książką kucharską, ale czytelnik znajdzie tam m.in. przepis na fantastyczną jajecznicę. Na pewno nie jest to bajka, ale marzenia i sens podążania za nimi to mocne przesłanie płynące z jej lektury. "Święty Leonard z pól" nie jest także instrukcją survivalową dla tych "co nie dają rady i jadą w Bieszczady", tudzież poradnikiem savoir vivre, pomimo, że zawiera ścisłe wytyczne radzenia sobie w sytuacji spotkań z "ujędrnioną i uwydatnioną, [poruszającą się na rowerze*] niebywale atrakcyjną panią w średnim wieku".

Odbieram "Świętego Leonarda z pól" jako opowieść głęboko humanistyczną. Opowiadana przez nią historia przywraca właściwą hierarchię w kodeksie ludzkich myśli i zachowań. Porządkuje to, co jest demolowane przez wszechobecną, nachalną propagandę i towarzyszącą jej indoktrynację. Tytułowy bohater - Leo, ma ogromne szczęście. Dzięki poprawnym kontaktom z "Górą" jej wysłannik wskazuje Leonardowi właściwy sposób na pozbycie się koszmarów przeszłości, nadania swojemu życiu sensu i wartości. "Święty Leonard z pól" jest szalenie barwną, obfitującą w nagłe zwroty, uśmiechniętą, czasami bolesną, pobudzającą wyobraźnię, głęboko ludzką opowieścią o człowieku, który dokonując właściwych korekt w otaczającej go rzeczywistości, usiłuje uczynić lepszym miejsce w którym żyje. To pełna emocji opowieść o zmaganiach dobra i zła, sił trwających w dozgonnym splocie na złe i dobre, uścisku na życie i śmierć.

Książka budzi emocje, ale przecież niekoniecznie wszystkie i wszystkich. Tym, którzy trzymają emocje na wodzy będzie się podobał unikalny, autorski styl pisarstwa Marka Stokowskiego. Autor znakomicie operuje językiem polskim, dzięki czemu z gracją potrafi nazywać nienazywalne okraszając trudne, wręcz bolesne (jak sądzę) dla Leo sytuacje humorem, z dozą przyjaznej autoironii. Właściwy rytm i tempo są tymi elementami opowieści, które powodują, że książkę znakomicie, łatwo się czyta. Akcja książki dotyczy i jest osadzona w bieżącej rzeczywistości, acz w towarzystwie odlotów i szczypty mistyki, co także jest znakiem firmowym prozy Marka Stokowskiego.

I już na koniec. Leo otrzymał i co ważne, właściwie odczytał przesłanie-drogowskaz dostarczone przez posłańca. Rzecz w tym, że "Góra", zwłaszcza teraz jest mocno zarobiona i nie jest w stanie wysyłać umyślnych do nas wszystkich. Może "Góra" korzystając ze swych szczególnych prerogatyw dając za przykład bohatera "Świętego Leonard z pól", zwraca naszą uwagę na potrzebę wspierania i czynienia Dobra... Zacząć jak zwykle należy od siebie. Leo rozpoczynał dzień prozaicznie, od nakarmienia kociej bandy dowodzonej przez Łatkę. Ale potem... Oj! Działo się! Czytajcie! Nie będziecie się nudzić :)

*[..] mój wtręt

Świder i Wisła, niedziela 2025.03.16, rowerowe

 Świder i Wisła, niedziela 2025.03.16, rowerowe 

Z lewej Świder, w głębi, spoza odsłoniętych przez niską wodę łach piachu wyziera Wisła. Jest około
10:00, temp. +5 st. Cisza, przestrzeń, kolory, powietrze. W kadrze niemal w centralnym punkcie
przelatujący ptaszor. Lubimy to miejsce :)

piątek, 14 marca 2025

¡hola! Malaga!, luty 2025, rowerowe

¡hola! Malaga!, luty 2025, rowerowe

Kolarstwo krajobrazowe zakłada spokojną kontemplację
uroków i widoków. Południowcy dbają o to i wiedzą, w którym
miejscu postawić ławeczkę. 
Zeszłoroczny, wielce udany wyjazd do Malagi (TU), był na tyle fajny, że wymagał powtórzenia! Górek i tras jest tam dostatek! Pogoda, temperatury zasadniczo inne niż w Polsce. Decyzja mogła być tylko jedna. Wyjazd w zeszłym roku był rodzajem rekonesansu. Teraz mając większą wiedzę o sieci dróg zarówno tych w Parku Krajobrazowym jak i licznych, lokalnych, asfaltowych mogłem bardziej precyzyjnie planować codzienne wypady.

Podobnie jak w roku zeszłym jeździłem na rowerze górskim, lekkim fullu, klasy XC. To uniwersalne rozwiązanie, które pozwalało na jazdę w każdym terenie, także po szutrach/ścieżkach w Parku Krajobrazowym, czy korytami wyschniętych rzek i potoków. Górskie przełożenia przydawały się także w czasie
Oznakowanie tras w Parku
Krajobrazowym jest dość
skąpe, a są miejsca w których
nie ma zasięgu i elektronika
odmawia podpowiedzi.
podjazdów na asfaltach :) Niektóre były wymagające i nie jestem przekonany, czy szosówką ze standardowymi przełożeniami dałbym radę wszystkim podjazdom. Oczywiście kasetę można wymienić na "górską", ale góral jak pisałem to także jazda po wszystkich nawierzchniach.
Spotkaliśmy szczęśliwych Holendrów. Kupili
tę restauracyjkę 4 lata temu. Mówią, że żyje się
łatwiej i przyjemniej. Do tego 300 dni słońca/rok.
 Oczywiście można pożyczyć dowolny rower na miejscu w Maladze, ewentualnie zabrać rower z Polski. Nie musiałem sobie tym obciążać głowy. Jeździłem na rowerze syna, który w Maladze przygotowywał się do sezonu i miał ze sobą kilka swoich rowerów. Full EARTH firmy Kross wyposażony w zawodniczy osprzęt spisywał się znakomicie. Rama rozmiaru "M" była dla mnie trochę za krótka, w porównaniu z moim własnym rowerem. Trochę inna pozycja to m.in. inne kąty ułożenia dłoni na chwytach kierownicy oraz mniej miejsca na nogi/kolana w kokpicie. Dość szybko przyzwyczaiłem się do zmienionej pozycji, a jazda na Krossie była prawdziwą przyjemnością.

Obok knajpki Holendrów
taki drogowskaz. Może 
Rutą Buena Vista pojedziemy 
w przyszłym roku?
 Hiszpania, Malaga poza innymi krajobrazami, klimatem, zapachami to także inna kultura, inni ludzie. Jazda na rowerze w mieście poza drogami dla rowerów jest oczywiście uciążliwa, wymaga koncentracji. Ruch jest gęsty. Obce miasto. Potrzeba ciągłego zaglądania do nawigacji i jednoczesnego kontrolowania sytuacji na drodze. Miałem to szczęście, że mieszkałem na przedmieściach Malagi i tylko raz w trakcie całego pobytu musiałem przejechać rowerem przez miasto. Z miejsca zamieszkania do lokalnej drogi prowadzącej w góry było dosłownie kilkaset metrów. Tam, na lokalnym asfalcie niemal zerowy ruch samochodów, a w samochodach przyjaźnie usposobieni kierowcy. Zero agresji. Zero torreadorów. Uśmiech, cierpliwość, wyrozumiałość. Niesłychane! Jedziesz po dość wąskiej, krętej drodze i żaden prowadzący samochód nie chce cię zepchnąć do rowu, lub zabić.
Grill w kształcie łódki i specjalność nadmorskich
knajpek - ryby z rusztu. 

Nadmorska promenada w
niedzielnym słońcu. 
W knajpkach tłok. 

O tej porze roku (luty) na plażę i kąpiele w morzu jest jeszcze zbyt chłodno. W ciągu dnia, gdy temperatura w słońcu oscylowała wokół 25 st. można było rzucić się na leżak. Ale pływanie w morzu raczej nie, a jeśli już, to w piance. W nocy temperatura spadał do około +10 st. 

Synowa kolarzowa i synek kolarzynek. Oni głównie kolarzują.
Kontemplują pomiędzy.
Dla mnie Malaga to rower, kolarstwo krajobrazowe :) Żadne ostre trenowanie, powtórzenia, regeneracje, siła, szybkość itp. Spokojna jazda po około 60 km dziennie, w tym 1-1,5 km w pionie. Kilka godzin dziennie w ruchu, w otoczeniu innej przyrody, w słońcu i ciepełku. Do tego także inne zapachy. Ożywają po nocnym/porannym deszczu, gdy porośnięte inną niż w Polsce roślinnością stoki wzgórz zostaną podgrzane słońcem. W Parku Krajobrazowym dominuje zapach mięty zmieszany z zapachem iglastych drzew i krzewów o grubych, mięsistych liściach. Poza tym Malaga oferuje sporo atrakcji typowo turystycznych. Oczywiście Muzeum Picassa, knajpa należąca do niejakiego Antonio Banderasa i pewnie inne, łącznie z pobliskim Gibraltarem i Marbellą. Tam, czyli w Marbelli można podobno spotkać czołowych europejskich szpionów, gangsterów, biznesmanów, koronowane głowy i gentlemanów. Tylko jak ich rozróżnić... Wolałem rowerować :)  







środa, 12 marca 2025

Canon i inne. Serwis autoryzowany i nie-autoryzowany. Czyli o naprawie aparatów fotograficznych, luty 2015

Canon i inne. Serwis autoryzowany i nie-autoryzowany. Czyli o naprawie aparatów fotograficznych, luty 2015



Sprawa była poważna. W trakcie łażenia po okolicznych, na poły podeschniętych bagienkach, jakiś utoplaszczyk szarpnął mnie za nogę na tyle skutecznie, że potknąłem się i niemal wywróciłem. Przed pełną wywrotką uchroniła mnie wyciągnięta ręka, w niej, z zamkniętym na szczęście obiektywem aparat fotograficzny.

Aparat mocno się zapiaszczył. Próba otwarcia obiektywu nie skutkowała. Mechanizm działał, ale aparat nie dawał się uruchomić. Po powrocie do domu, przy użyciu pędzelka wyczyściłem korpus aparatu, elementy zasłaniające obiektyw. Próba uruchomienia spełzła na niczym. Nie podejmowałem żadnych radykalnych działań. Zamiast tego odszukałem nr. telefonu do AUTORYZOWANEGO  Serwisu Canon. Zadzwoniłem zwięźle opisując swoją przygodę i jej konsekwencje. Zostałem zaproszony do przyjazdu wraz z informacją, że samo otworzenie aparatu wraz z oceną możliwości/wyceną naprawy to koszt 50 zł. 
Dla mnie utoplaszczyk
dla innych utoplaszek.
W każdym razie uważać
trzeba.
Ruszyłem do miasta. Popołudnie, piątek. Ponad 1h jazdy. Cała wyprawa. Zabrałem więc ze sobą jeszcze jeden aparat - Benq AE 100, który zaniemógł kilka lat temu. Cierpiał na brak ostrości obrazu. To także cyfrak. Pomyślałem, że może, przy okazji AUTORYZOWANEMU serwisowi uda się go uzdrowić. Jedna jazda, dwa sukcesy! Taki był plan...
Benq AE100 - staruszek, ale
mały, lekki, tani, teraz raczej 
niedostępny. 
Na miejscu Pan bardzo sprawnie wyjął z Canona baterię, kartę pamięci, usunął sznureczek/pętelkę - zabezpieczenie na nadgarstek i udał się na zaplecze do Pana Technika. Wrócił po około 3 minutach oznajmiając, że się nic się nie da zrobić. Moja nieśmiała sugestia/propozycja, że może otworzyć, dmuchnąć sprężonym powietrzem z puszki tu i tam, zassać ssawą to i owo, to może jednak ruszy, bo to przecież sprawa czysto mechaniczna, została jak przystało na poważny AUTORYZOWANY Serwis odrzucona. Pan AUTORYZOWANY Serwis oświadczył, że jedyna droga do ew. sukcesu biegnie poprzez serwis centralny (Niemcy), spec. formularz, wysłanie, czekanie, płacenie itp. Aparatu Benq AE 100 nie zaszczycił nawet AUTORYZOWANYM spojrzeniem. Lekki grymas ust był mimowolnym jak sądzę sygnałem, że takim skromnym Benkiem nie będą sobie zawracać głowy...
PowerShot SX620 HS - wolę robić zdjęcia aparatem foto niż
smartfonem. Ten model, chociaż nie jest nowością ma mnóstwo
funkcji, trybów, możliwości, które nadal, często przypadkiem
odkrywam :)
Pakując aparaty do plecaka pomyślałem sobie szereg, przyznam, brzydkich rzeczy o AUTORYZOWANYM Serwisie.  Podjechałem do C.H. Klif, gdzie po zamówieniu cappuccino (16 zł; rozbój w szary wieczór [było tuż przed 16:00]; w Hiszpanii kawa w każdym wydaniu jest o około 2x tańsza i 3x lepsza) wygrzebałem w telefonie nr. tel. do innego, ale
nie-AUTORYZOWANEGO Serwisu. Pan powiedział, że właśnie zamyka (16:00). Wysłuchał opowieści o piachu w Canonie i zaprosił na poniedziałek. Przyjął do naprawy zarówno Canona jak i Benka. Ustalił cenę usługi płaconą za sukces, czyli skuteczną naprawę. Po odbiór miałem się zgłosić za 1 tydz. powiadomiony smsem. Wychodząc powiedziałem, że za 3 dni wyjeżdżam, więc może, gdyby, w jakiś sposób udało się reanimować jeden z aparatów, to byłoby fantastycznie. Oczywiście bez ciśnienia. Ostatecznie wszyscy mamy smartfony i jakieś foto zawsze da się zrobić... Po dwóch dniach dostałem smsa o naprawionych i gotowych do odbioru aparatach. Działał zarówno Canon jak i Benek. Cena? Nie podam. To sprawa delikatna, indywidualna między mną a nie-AUTORYZOWANYM Serwisem. Jeśli zaakceptowałem propozycję ceny to znaczy, że była moim zdaniem wyważona i DLA MNIE akceptowalna. Paragon? Tak, dostałem :) 
Dlaczego o tym piszę i do tego tak obszernie?
No przecież właśnie po to, żebyście pominęli AUTORYZOWANY Serwis, wizytę w C.H. Klif , przepłacanie za kawę i zamiast tracić czas udali się bezpośrednio do nie-AUTORYZOWANEGO Serwisu, gdzie leczą nie tylko Canony, ale także Benki i być może inne niedomagające aparaty fotograficzne (TU)

Naprawa Sprzętu Fotograficznego
Jerozolimskie 113/115
02-017 Warszawa
Serwis czynny
Pon - Czw
9 - 17
Piątek 8 - 16
Napisz do nas

Namiarów do AUTORYZOWANEGO Serwisu nie podam. 
Z litości.

piątek, 7 marca 2025

"Lotnicho", aut. Marek Stokowski, 2024, uroczystość wręczenia nagród Magazynu Literackiego, 2025.03.05 Biblioteka Narodowa

 "Lotnicho", aut. Marek Stokowski,  2024, uroczystość wręczenia nagród Magazynu Literackiego, 2025.03.05 Biblioteka Narodowa 

Dzieje się! Książka Marka Stokowskiego "Lotnicho" została świetnie przyjęta przez rynek. "Magazyn Literacki" uhonorował książkę o której wielokrotnie pisałem, zachęcałem do jej kupna/lektury tytułem "Książki Września 2024". To jeszcze nie jest literacki Nobel, ale pierwszy krok został zrobiony :) Spośród "książek miesiąca" wybierana będzie (nie mam pojęcia kiedy) Książka Roku 2024.
Marek Stokowski, autor "Lotnicha" przy mikrofonie. Cieszy go
otrzymanie nagrody, a jego radość jest także udzialem
widocznego w pierwszym planie szefa wydawnictwa
Lira.

Gala "Magzynu Literackiego" jest imprezą branżową. Byłem na niej po raz pierwszy. To rodzaj uroczystości w której udział biorą sami zainteresowani: wydawcy, autorzy, tudzież prasa pisząca o literaturze. Typowy środowiskowy meeting, którego znaczenie dla świata 

Przedstawiciele wydawnictwa
Lira mają powody do radości.
Na Gali wręczono nagrody dwóm
wydanym przez Lirę tytułom
.
zewnętrznego jest na pozór nikłe, wręcz żadne, ale... To miejsce spotkań branży, gdzie w jednym miejscu i czasie spotykają się i rozmawiają ludzie decydujący o tym, co pojawia się na półkach w księgarniach i bibliotekach. Wielu nagrodzonych autorów nie pojawiło się na imprezie. Dyplomy i inne trofea odbierali w ich imieniu przedstawiciele wydawcy. Nieobecni to zwykle te bardziej znane nazwiska, twórcy mający ugruntowaną pozycję w branży. W mojej ocenie fizyczna obecność Marka Stokowskiego miała głęboki sens.

Lotnicho - książka, którą
trzeba przeczytać, warto 
rekomendować.
 Autor "Lotnicha" mieszka i tworzy w znacznym oddaleniu od Warszawy. Jego kontakt z tzw. "środowiskiem" w sposób oczywisty jest ograniczony. Sprowadza  się do wymiany maili, rozmów telefonicznych. Fizyczna obecność na Gali to poza uściskami dłoni, odbieraniem gratulacji była także okazją do kilku nieoczywistych rozmów na temat wznowień wydanych wcześniej książek Marka, a także projektów dotyczących rzeczy nowych, planowanych już w najbliższej przyszłości.

"Lotnicho" zaczęło zbierać pierwsze laury! Marek napisał dobrą, być może bardzo dobrą powieść. Dobre górą

Na FB Liry dostępna jest rolka "Lotnicha" >>>> TU

Nadchodzi czas wiosennych odlotów ✈️✈️✈️ Wskakujcie na pokład i dajcie się porwać lekturze powieści Marka Stokowskiego „Lotnicho”! Stroiciel lasu i... | By Wydawnictwo LIRA | Facebook



środa, 5 marca 2025

"Święty Leonard z pól", aut. Marek Stokowski, PL 2025, spotkanie z autorem, księgarnia PIW, 2025.03.04, czyli JAJECZNICA TOTALNA

 "Święty Leonard z pól", aut. Marek Stokowski, PL 2025, spotkanie z autorem, księgarnia PIW, 2025.03.04, czyli JAJECZNICA TOTALNA

Dzieje się! Ruszyła (od 2025.02.21) sprzedaż najnowszej książki Marka Stokowskiego. Znakomite recenzje, wywiady w radiu oraz spotkania autorskie przyczyniają się do świetnych wyników sprzedaży. Dzisiaj dotarła do mnie informacja, że pierwszy nakład właśnie został sprzedany i szefostwo PIW-u było zmuszone do gwałtownego zamówienia dodruku. Z pewnością nie będzie to dodruk ostatni, o ile oczywiście nie zamówili od razu 100 tys.+ egz. :)

Wczoraj odbyło się spotkanie autorskie Marka Stokowskiego, autora "Świętego Leonarda z pól"
w księgarni PIW-u poprowadzone przez Wacława Holewińskiego - cenionego pisarza i publicysty,
wieloletniego pracownika redakcji literackiej Programu II Polskiego Radia.

Spotkanie było rejestrowane i streamowane. Relacja dostępna jest na PIW-owskim FB >>>>> (TU)

https://www.facebook.com/watch/?v=1118236886741096

lub/i na YT >>>>> (TU)

https://www.youtube.com/watch?v=oaai14hXbeg

Screen dodany 2025.03.07
godz. 11:08. Leo zajmuje
58 miejsce na liście EMPIK
TOP 100 w kat. "bestsellery
tygodnia, literatura piękna
 polska"
Relacja jest dość długa, trwa blisko 1,5h. Zachęcam jednak do wytrwałości nawet tych najbardziej niecierpliwych. W moim przekonaniu spotkanie dalece odbiega od standardowych, zwykle dość sztywnych wywiadów. Nie będziecie się nudzić. Dotrwajcie proszę do czytanego przez autora fragmentu książki traktującego o jajecznicy. Zapewniam Was, że warto! Po usłyszeniu przepisu na TO dzieło sztuki, już nigdy żadna jajecznica nie będzie smakowała tak, jak ta, w wykonaniu Leo, o ile oczywiście nie zostanie według tego przepisu stworzona. Tutaj konieczna jest przestroga: nigdy już nie zaakceptujecie żadnego innego wykonania, bo to w jaki sposób Leo tworzy jajecznicę jest majstersztykiem, poezją, radością dla wszystkich zmysłów, którymi obdarzył nas Stwórca. Jajecznica  Leonarda jest JAJECZNICĄ TOTALNĄ!

Poniżej link do ciekawej rozmowy/wywiadu, która odbyła się w Drugim Programie PR 2025.03.06, a dotyczyła oczywiście "Św. Leonarda z pól".    

niedziela, 16 lutego 2025

"Święty Leonard z pól", aut. Marek Stokowski, PL 2025, rolka - zapowiedź

 "Święty Leonard z pól", aut. Marek Stokowski, PL 2025, rolka - zapowiedź 

Zbliża się termin oficjalnej premiery/dostępność książki. Zgodnie z zapowiedzią wydawnictwa tym dniem jest poniedziałek 2025.02.21.

Już dzisiaj Państwowy Instytut Wydawniczy umieścił na swoim FB i Instagramie rolkę - anons "Świętego Leonarda z pól" >>>>

https://www.facebook.com/panstwowyinstytutwydawniczy/reels/?locale=pl_PL

lub/i (do wklejenia w przeglądarkę) >>>>>>>>

https://www.facebook.com/reel/1142775384216098

(nie mam profilu na żadnym socialu, nie potrafię sprawdzić co łatwiej/lepiej się otwiera)

Książki jeszcze nie czytałem. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że będzie to fajna, godna polecenia  lektura. Podzielę się z Wami swoimi wrażeniami natychmiast po jej skonsumowaniu :)

Jeśli uważacie to za słuszne umieśćcie proszę link do rolki w Waszych social mediach, lub/i podajcie informację z adresem rolki dalej. Proza Marka Stokowskiego zasługuje na wsparcie. Więcej o autorze "Świętego Leonarda z pól" TU.

PS

Po napisaniu powyższego posta dotarła do mnie informacja o recenzji "Świętego Leonarda z pól" w ukazującym się jutro najnowszym wydaniu tygodnika "DoRzeczy". Na 38 stronie jeden z najbardziej cenionych, konserwatywnych krytyków literackich Krzysztof Masłoń tak kończy obszerną recenzję "Świętego Leonarda z pól": ..."jest jedną z najlepszych polskich książek, jakie udało mi się przeczytać w ostatnich latach. W ciągu których wielokrotnie zdarzyło mi się już zwątpić w wartość literatury i jej sens".

Zainteresowanych pełnym tekstem zachęcam do lektury "DoRzeczy". To mocna, profesjonalna, szalenie pochlebna dla autora i jego dzieła opinia. Zrobiła na mnie duuuże wrażenie, zaostrzyła apetyt na lekturę :) 

wtorek, 11 lutego 2025

Zimowy klimacik; Mazowiecki Park Krajobrazowy, niedziela 2025.02.09, godz. 15:40

 Zimowy klimacik; Mazowiecki Park Krajobrazowy, niedziela 2025.02.09, godz. 15:40


Temperatura minus 2-3 st. Zero śniegu, trochę słońca, idealny dzień na rowerek. W widocznym
na foto miejscu było kiedyś bagienko regularnie zasilane wodą z wiosennych roztopów. Od kilku
lat to miejsce oraz inne okoliczne oczka wodne, rozlewiska i bagna są praktycznie suche. 
Tegoroczna zima jest bardzo łagodna. Prawdopodobnie powtórzy się obowiązujący od kliku
lat scenariusz: krótka wiosna, błyskawiczne przejście z zimy do lata. Zmiany klimatyczne są 
faktem, ale nadal brak udokumentowanej, rzetelnej odpowiedzi, czy i w jakim stopniu jest to efekt
 naturalnego procesu (kosmicznego - cykle Milankovica), a na ile skutek działania człowieka. 

poniedziałek, 10 lutego 2025

"Magia wynalazków. O tym, jak połączyła nas stal, miedź dała głos, a krzem odmienił nasze umysły" (The Alchemy of Us: How Humans and Matter Transformed One Another), aut. Ainissa Ramirez, USA 2020, PL 2022, książka

 "Magia wynalazków. O tym, jak połączyła nas stal, miedź dała głos, a krzem odmienił nasze umysły" (The Alchemy of Us: How Humans and Matter Transformed One Another), aut. Ainissa Ramirez, USA 2020, PL 2022, książka

Stosunkowo świeża książka z kat. popularnonaukowej. Pod tym kontem przeszukuję zasoby mojej lokalnej biblioteki. Ilekroć znajdę, pożyczam, czytam, praktycznie nigdy nie żałuje wyboru. "Magia wynalazków" zajmuje się wynalazkami, których wynalezienie, sposób w jaki tego dokonano zostało wielokrotnie opisane w licznych publikacjach. Autorka teoretycznie nie "odkrywa Ameryki" pisząc o ośmiu wyselekcjonowanych wynalazkach: miedzianych przewodach, stalowych torach, żarówkach, szkle borowokrzemowym, błonie fotograficznej, twardych dyskach,  krzemowych półprzewodnikach i zegarach. To co ciekawe, nowe i dlatego warte przeczytania jest ulokowanie wynalazku(ów) w szerszym kontekście znaczenia jakie miały na naszą cywilizację, jak wpływały na naszą kulturę. 

Niech zachętą do lektury będzie wzmianka o nieoczywistym znaczeniu wynalezienia telegrafu, który w oczywisty sposób służył do błyskawicznego przekazywania informacji. Autorka sięga do wspomnień Ernesta Hemingwaya, który przyznaje, że do kształtowania jego nowatorskiego, pisarskiego stylu miał wpływ telegraf właśnie. Otóż E. Hemingway zaczynał swoją przygodę z pisanym słowem jako korespondent pracujący dla dziennika "Kansas City Star". Sprawozdania wysyłał via telegraf, a każde połączenie, każdy znak kosztowały redakcję dziennika spore pieniądze. Początkujący dziennikarz-reporter został zaopatrzony w wewnętrzną instrukcję zawierającą szczegółowe informacje dotyczące oczekiwań wydawcy odnośnie zawartości i formatu wysyłanych tekstów. Poza sugestiami natury ogólnej: "Pisz krótkie zdania. Pisz krótkie akapity, Stosuj żywy język. Wypowiadaj się pozytywnie, nie negatywnie". Były także wskazania tyle praktyczne, co bezdyskusyjne: "Usuwaj k a ż d e  zbędne słowo. Unikaj stosowania przymiotników. Wystrzegaj się  oklepanych sformułowań". Firmy telegraficzne ustawiały ceny połączeń w taki sposób, aby motywować klientów do maksymalnego skracania wysyłanych informacji proponując stosunkowo tanie "pakietowe" cenniki np. 10-ciu wyrazów, a każdy dodatkowy wyraz znacznie podwyższał koszt wysyłanej informacji. Ten system dał także początek stosowania powszechnych dzisiaj skrótów od OK (all correct) począwszy.

E. Hamingway pracował w "Kansas City Star" kilka miesięcy. Zwięzły styl pisania narzucony przez gazetę stał się znakiem rozpoznawczym jego prozy. Ta zaś przez pokolenia była wzorem stylu wtłaczanym do głów uczniów, studentów w USA  i nie tylko. I tak oto wszyscy pisarze, no może prawie, to po prostu telegrafiści :) [nie mylić z sygnalistami] :))

Te i inne zupełnie nieoczywiste sprzężenia człowiek-technika powodują, że książkę świetnie się czyta. Wiecie, że w Londynie była rodzina, która przez co najmniej dwa pokolenia handlowała Czasem? Ja nie wiedziałem. Dowiedziałem się dzięki lekturze "Magii Wynalazków". To ciekawa, wciągająca lektura! 

Już na sam koniec dorzucę jeszcze jeden (poruszony do głębi tą historią, muszę!) temat-zachętę, równie, może nawet bardziej ciekawy od telegraficznych wprawek E. Hemingwaya. W rozdziale traktującym o wadach i zaletach wynalazku żarówki, autorka zajmuje się wpływem sztucznego oświetlenia na przyrodę. W tym, na zgubny wpływ żarówki na rytuały godowe i populację świetlików. Otóż panie świetlikowe wabione silnym światłem sztucznego oświetlenia jęły się gremialnie mizdrzyć do żarówek, zamiast do panów świetlików. Chłopaki pomimo starań nie dawali rady. Świecili słabiej niż każda, nawet najsłabsza  żarówka. Ze związku żarówka - pani świetlikowa nie da się poskładać małych świetliczątek... Nowej żaróweczki, nawet takiej malusiej do tyciej latarusi też się nie ukręci... Jednak najbardziej poruszył mnie los panów świetlików. Tym wzgardzonym, odtrąconym, lecz nadal dumnym przedstawicielom płci męskiej nie pozostawało nic innego, jak honorowe odejście przez rzucanie się na iskry wylatujące z kominów parowozów. Efekt?! Czy widzieliście kiedykolwiek latającego w lesie świetlika? Za moich harcerskich czasów jeszcze latały... R.I.P.

środa, 5 lutego 2025

"Stop making sense", reż. Jonathan Demme, USA 1984, film

 "Stop making sense", reż. Jonathan Demme, USA 1984, film

Ten film zasługuje i tyle mu dałem - 8 w skali filmweb, czyli "bardzo dobry". UWAGA! Jest grany w kinach studyjnych w W-wie, głównie w "Muranowie". Jeszcze chwila i spadnie z ekranu, a zapewniam, trzeba go zobaczyć. Film jest remasterowany cyfrowo do jakości 4K. Dzięki temu obraz jest ostry jak żyleta. Dźwięk również doskonały. Ale to tylko technikalia, bo o jakości filmu stanowi oczywiście koncert/muzyka Talking Heads. Zakładam, że każdy zna/słyszał "Psycho Killer" - przebojowy, znakomity, rozpoznawalny kawałek Talking Heads. Od niego zaczyna się koncert/film. Inne hity kapeli są teraz praktycznie nieobecne w radiu. Cóż, od apogeum ich popularności datowanej na połowę lat 80-tych mija właśnie 40 lat... Nie zmienia to faktu, że koncert jest ZNAKOMITY. Nie trzeba być fanem Talking Heads, żeby świetnie bawić się na filmie, czerpać przyjemność z podziwiania widowiska w wykonaniu lidera kapeli Davida Byrne otoczonego nie mniej od niego zaangażowanymi w występ muzykami. Ten koncert to performance w czystej nieomal postaci. Ten koncert nie ma nic wspólnego ze współczesnymi  imponującymi widowiskami, których doświadczają fani uczestnicząc w koncertach np. Taylor Swift. W przypadku tego koncertu technologia odgrywa znacznie podrzędne. Na estradzie rządzi David Byrne, muzycy i chórek. Show jaki dają literalnie zwala z nóg. 

Film jest na pozór prostą rejestracją koncertu (kompilacją trzech). Widziałem wiele takich filmów, byłem na wielu koncertach. Jedynym porównywalnym widowiskiem jakie przychodzi mi do głowy jest filmowy zapis koncertu Led Zeppelin "Celebration Day" z O2 Areny w Londynie jaki miał miejsce w 2007 roku. Jeśli ten film jest moim numerem 1 w kat. sfilmowanych koncertów, to "Stop making sense" jest zdecydowanym numerem 2. Perfekcyjna kamera i znakomity montaż nie dają widzowi chwili oddechu. Zero dłużyzn, zbędnych obrazów. Przedmiotem rejestracji/przekazu są emocje wyrażane obrazem i dźwiękiem spotęgowane aktorskimi predyspozycjami Davida Byrne wspomaganego przez całą kapelę.

Słowa uznania dla Gaby Kulki, która przetłumaczyła teksty Davida Byrne na język polski. A to dlatego, że większość tekstów to raczej zapis "strumienia świadomości" autora, którym jest D. Byrne niż próba opowiedzenia spójnej historii. To głównie rodzaj zabawy słowem, przypadek, chaos przełamany przez absurd. Takich "dzieł" nie tłumaczy się łatwo :) Nie przypadkiem koncert/film nosi tytuł "Stop making sens" co można odczytać jako rodzaj ostrzeżenia/komunikatu: "nie próbuj zrozumieć". Zamiast tego wskakuj i baw się dobrze...

I jeszcze. David Byrne poza (często/głównie) bezsensownymi tekstami popełnia także książki, które posługują się zrozumiałą logiką. Jedną z nich są "Dzienniki rowerowe" (TU).

niedziela, 2 lutego 2025

"Kompletnie nieznany" (A complete unknown), reż. James Mangold, USA 2024, film

"Kompletnie nieznany" (A complete unknown), reż. James Mangold, USA 2024, film

Oceniłem film na 4 w skali filmweb, czyli "ujdzie". Oznacza to tyle, że niby jestem filmem rozczarowany, a wcale nie jestem, bo jeśli film ma autoryzację B. Dylana to mogłem oczekiwać, że taki właśnie będzie... Łatwo wchodzący, dobrze smakujący i szybko ulatujący. Tak jest z większością, może wszystkimi biografiami, których finalny kształt był uzgodniony z ich bohaterami. A przecież Timothee Chalamet, który jest także współproducentem filmu nie musiał zabiegać o łaskawe błogosławieństwo Boba Dylana. Cała ścieżka dźwiękowa została nagrana przez Timothee, więc obyło się bez potrzeby starań o licencję na użycie oryginalnych nagrań. Zresztą B. Dylan sprzedał jakiś czas temu prawa do swojej dyskografii za kilkaset milionów USD, więc nie o to tutaj chodziło. Więc o co? Timothee chciał mieć "klepnięcie" Dylana w celach czysto marketingowych? Wątpię. Błogosławieństwo Dylana wyrywa opowieści zęby, pozbawia film pazurów. Bez autoryzacji film mógł być znacznie lepszy!

Dlatego tym, zwłaszcza młodszym, którym zależy na próbie zrozumienia "o co kaman" z tym Dylanem sugeruję obejrzenie filmu dokumentalnego "Rolling Thunder Revue", którego reżyserem jest Martin Scorsese (Netflix).

Ale do rzeczy. "Kompletnie nieznanego" fajnie się ogląda.  Świetnie także się słucha. Timothee wciela się w Dylana ze 100%-tową skutecznością. Ułuda jest niemal kompletna. Zarówno ta wizualna, jak i chyba trudniejsza - muzyczna. Fanki Timothee (fani chyba też) będą zadowoleni. Jest tutaj zakręconym muzycznie słodziakiem, który troszku miesza niektórym paniom w głowach i pościeli, ale przecież krzywdy im nie robi. Mają czego chciały wiążąc swój los z Bobem, który żeby tworzyć wolny być musi, bo inaczej, wiadomo, z całej wolnej twórczości nici. Joan Baez (właśnie jej m.in. miesza Bob) była nawet gwiazdą na jednym z sopockich festiwali, gdzie wyśpiewała swój ból, ale o ile pamiętam to nie Bob ją wówczas bolał, tylko inny kolega, który odmówił przyjęcia powołania do wojska, podarł kwit i trafił do więzienia.  Amerykańskiego. I dobrze! Za kratami lepiej niż w dżungli. Wszak był to czas kiedy "they put a rifle in my hand, sent me off to a foregin land, to go and kill the yellow man", jak to zgrabnie ujął Bruce Springsteen w "Born in the USA". Joan Baez, jej protest-songi, były naszej ówczesnej w'adzy potrzebne, żeby unaocznić ludziom prawdę, że w USA może mają dolary i CocaCole, ale nie dość, że biją swoich czarnych, to jeszcze mordują obcych żółtych. Kiedy wreszcie Joan Baez jeżdżąc po świecie wyśpiewała swojemu facetowi wolność, ten szybko ją opuścił zwracając jej... wolność... Gdzieś po drodze trafiła na Boba i... ponowne rozstanie. Wygląda na to, że Joan Baez cierpiała na syndrom sztokholmski opisywany w literaturze jako przywiązanie do swoich oprawców. O związku Ona - Bob traktuje jej kawałek "Diamond & Rust" (TU) Hmm... 

Joan. Baez - z gitarą 
Lucjan Kydryński - z muchą 
 (foto Kosycarz Foto Press)

Nie! Poniewieranie koleżankami nie jest fajne i nie ono stanowi o przyjemnym odbiorze filmu. Ogląda się go świetnie dzięki muzyce. Jest jej mnóstwo, a film tłumaczy przyczynę niebywałej popularności Boba Dylana - muzyka/tekściarza. Być może dla zwłaszcza młodszych widzów będzie zaskoczeniem, że słynne kawałki, takie jak np. "All along the watchtower", "Knockin' on heaven's door", Mr. Tambourine man", "Blowin' in the wind", czy "Like a rolling stone" znane powszechnie z wykonań (kolejno): J. Hendrixa, Guns N' Roses, The Byrds, Peter, Paul and Mary, Rolling Stones zostały napisane i oryginalnie wyśpiewane przez Boba Dylana... Piosenki Boba Dylana coverowało mnóstwo innych artystów. Warto wspomnieć: Adele, Ninę Simone, czy Johnnego Casha. Tak! Osią filmu jest muzyka! W tle dość mdłej moim zdaniem akcji pobrzmiewają spory o różnice między folkiem a country, o dopuszczalność "elekrtyfikacji" folku. Najważniejsza w całej tej opowieści jest legenda Boba Dylana jako kontynuatora amerykańskiej muzycznej folk-tradycji, folk-spuścizny symbolizowana przekazaniem Dylanowi harmonijki ustnej przez legendę folku Woody Guthriego. To on, Woody, napisał i wyśpiewał "This land is your land" i wraz z inną folk-gwiazdą Pete Seegerem był wzorem dla młodego B. Dylana. Twórczość tych panów datowana na przełom lat 40/50 była mi kompletnie obca. Bob Dylan głównie dzięki coverom zaistniał dla mnie w początkach lat 70-tych po to, aby w roku 1979 wtoczyć się w moją świadomość wydaną wówczas płytą "Slow train coming". 

Nadal mam tę kasetę. Niektóre
kawałki: "Gotta serve somebody",
"Man gave names to..." były
znane i popularne.
Wśród muzyków sesyjnych
na gitarze Mark Knopfler

Są w tym filmie różne fajne smaczki. Uśmiechnąłem się, kiedy Bob Dylan wpada do Hotelu Chelsea w poszukiwaniu Joan Baez. Ten nowojorski hotel, o którym można na stronie hotelu (TU) przeczytać: ..."solidny i wystawny, ekscentryczny, a zarazem piękny, Chelsea jest światem samym w sobie: dekadenckim pałacem osobliwości"... Leo Cohen śpiewał o nim i o swoim tete a tete z Janis Joplin w piosence "Chelsea Hotel". Mieszkał tam czub ówczesnej amerykańskiej bohemy wraz z licznymi przyległościami - pretendentami i pretendentkami. Gdyby te mury mogły/chciały mówić...:)

I zmierzając do brzegu...  W 1994 w lipcu byłem na koncercie Boba Dylana na stadionie Cracovii w Krakowie. Po kwadransie od rozpoczęcia zaczął lać rzęsisty deszcz. Nagłośnienie było żenująco słabe. Scena praktycznie bez zadaszenia. Po około godzinie walki z naturą Dylan przerwał swój występ. Nic dziwnego, że nie wspominam dobrze tego wydarzenia. Spotkanie z legendą było wielowymiarową porażką. W 2016 szwedzcy akademicy nagrodzili Boba Dylana Noblem za "wykreowanie nowych poetyckich ekspresji w tradycji amerykańskiej pieśni". Stał się pierwszym tekściarzem, no dobrze, songwriterem, uhonorowanym tą nagrodą. Jak powszechnie wiadomo nie zjawił się na ceremonii wręczenia. O co kaman?! Jaka legenda? "Kompletnie nieznany" nie jest KOMPLETNĄ biografią Boba Dylana. Film pokazuje fragment życia, który ukształtował go jako artystę, dał początek sławie być może największego, współczesnego barda Ameryki. Bo pomimo tego, że słabo oceniam film, jeszcze gorzej jego koncert z 1994 roku, to mam duży szacunek do Boba Dylana. Nie dość, że umiał "zelektryfikować" folk, pójść własną drogą tworząc "americanę", to jest facetem, który napisał "Blowin' in with the wind". Ten song był antywojennym hymnem pokolenia lat 60-tych. Bezsensowna wojna w Wietnamie pochłonęła 60 tys. młodych istnień (tylko amerykańskich;  po stronie wietnamskiej ilość zabitych szacuje się na 0,5 mln, rannych kilka mln). Rannych zostało 300 tys. Wszyscy, którzy przeżyli, wrócili w jakimś stopniu okaleczeni. Napisano na ten temat mnóstwo książek, nakręcono niepoliczalne ilości filmów. Piętno tej wojny na zawsze będzie ciążyć  Ameryce. "Blowin' in the wind" pozostaje aktualne (TU). Howgh!