"Norymberga" (Nurenberg), reż. James Vanderbilt, USA, 2025, w kinach
Jeśli będziecie w Centrum Handlowym, w którym jest kino, i będą się Wam rzucać w oczy ludzie robiący z ust "dziubka" (górna warga na dolną, przy jednoczesnym złożeniu ust "w ciup") to jest to niemylny znak, że mijacie się z tymi, którzy wyszli z seansu filmu "Norymberga". Taką mimiką posługuje się kreujący jedną z głównych ról Rami Malek. Jest go w filmie dużo, a mimika tak sugestywna, że niektórym widzom ten grymas może zostać na zawsze... Chociaż dziubek sam w sobie, niczego sobie. Spróbujcie poćwiczyć :)"Norymberga" zwłaszcza w pierwszym "oglądzie" to całkiem dobry film. Po dłuższej chwili zastanowienia nie mogę mu jednak przyznać więcej niż 5/10 (średni) w skali filmweb...
Film, w odróżnieniu od np. w łyżwiarstwa figurowego otrzymuje (na filmweb) tylko jedną notę. Nie ma oddzielnych ocen za styl, wykonanie itp. Nagradzanie poszczególnych wybranych elementów to domena nagród takich jak np. Oscar. Tutaj jest ich bez liku, ale i tak najważniejsze są dwie może trzy: najlepszy film, reżyseria, scenariusz. Jaki sposób oceny jest lepszy? Nie wiem. Na szczęście wiem co mnie uwiera w przypadku "Norymbergii".
Przyjezdna koleżnaka, mieszkająca na stale w USA Polka, po seansie jednoznacznie skomentowała film z przekąsem mówiąc: "Hollywood do bólu". I dalej, że ma po kokardę takich gładkich, zamaszystych, łatwowchodzących, szybko wypadających z głowy produkcji z taśmy fabryki snów. Że woli oglądać kino europejskie, bo wiadomo, tego made in USA ma wystarczająco dużo mieszkjąc tamże. Koleżanka miała racje. Film ma wszystko, co dobry film mieć powinien: świetną obsadę, bezbłędną reżyserię, znakomite zdjęcia, perfekcyjną postprodukcję, dobrą muzykę, a i sam temat także interesujący, intrygujący.
Oglądało się go całkiem dobrze do momentu, gdy z filmowej narracji zaczęło się przebijać, że praktycznie jedynym poszkodowanym w II Wojnie Światowej narodem jest naród żydowski... Jako Polaka "mającego polskie obowiązki" zabolało mnie, że w czasie trwającego 2,5h filmu w niemieckich obozach koncentracyjnych zdaniem twórców "Norymbergii" ginęli praktycznie tylko Żydzi. O polskich i rosyjskich ofiarach niemieckiego bestialstwa wspomina się w filmie bodaj 1x. Rzeczownik Żyd odmieniany przez wszystkie przypadki jest najczęściej używanym słowem w filmie. Wielokrotnie mówi się o 6-ciu milionach żydowskich ofiar systemowej, niemieckiej eksterminacji zapominając, że około 50% z nich było Polakami... Co gorsza zapomina się także, że obok 3 milionów polskich Żydów Niemcy wymordowali kolejne 3 miliony etnicznych Polaków, a liczbę ofiar po stronie ZSRR szacuje się na około 27 milionów, w tym około 9 milionów ludności cywilnej...
Oglądało mi się gładko i przyjemnie, gdy dopadła mnie myśl, że ten film, w tej konwencji, w tym ujęciu niemieckich zbrodni to kolejne rozwadnianie niemieckiej odpowiedzialności, innymi słowy bezczelne wręcz fałszowanie historii. Ujęci przez aliantów niemieccy zbrodniarze to w większości fajni, sympatyczni faceci. H. Goring znakomicie grany przez Russella Crowe to kochający ojciec, zręczny negocjator, władający dobrym angielskim lekko przymulony nadmiarem używek tłuścioszek. Atrakcyjna, czuła żona, kochająca córka, listy pełne serdeczności i zero jakichkolwiek wyrzutów sumienia. Prawdą jest, że dziesięciu(tylko!) zbrodniarzy powieszono (Goring uniknął stryczka), ale cała reszta, rzesze, tysiące SS-manów, dziesiątki, setki tysięcy niemieckich zbrodniarzy uszło z życiem, gdyż okazało się, że mogą być przydatni w obliczu wieszczonej, nieuchronnej konfrontacji Wschód-Zachód. Do relatywizowania niemieckiego bestialstwa przyczynił także "program" Paperclip w ramach którego do USA sprowadzono około 2 tys. niemieckich i austriackich naukowców, którzy oczywiście nie czerpali korzyści z istnienia/działania obozów koncentracyjnych i niewolniczej pracy więźniów. Nawet o nich nie wiedzieli! (np. Wernhern von Braun)
"Norymberga" kończy się ostrzeżeniem-konkluzją, że ten poziom zezwierzęcenia (w filmie jest kilka przebitek dokumentalnych pokazujących straszną prawdę o obozach koncentracyjnych) nie jest przypisany narodowi niemieckiemu, że taka lub podobna historia może zdarzyć się wszędzie, jeśli dopuści się do upodlenia, dehumanizacji zwykle słabszej, mniej licznej grupy społecznej, którą wskaże się jako winną wszelkiego zła.
Film, jak wynika z końcowych napisów, które dopowiadają do końca losy m.in. psychologa Douglasa Kelleya (Rami Malek) bazując na faktach nie jest filmem dokumentalnym. Brakuje w nim rzetelnych, twardych danych o ofiarach zbrodni niemieckich innych niż ofiary żydowskie. Brakuje w nim istniejących w archiwach dokumentalnych zdjęć z wyzwalanych przez aliantów obozów koncentracyjnych, gdzie alianccy żołnierze-oswobodziciele na widok bezmiaru bestialstwa stawiali niemiecką obsługę pod ścianą i kosili ją seriami z broni maszynowej. Brakuje informacji, że dawano więźniom "wolną rękę" w wymierzeniu sprawiedliwości wobec tych zbrodniarzy, którzy zakładając obozowe łachy usiłowali udawać więźniów...
Ten film to czysty hollywood.
Niby jest strasznie, ale tylko troszkę, bez przesady.
Najgorsze jednak jest to, że z tego filmu, nie z autentycznych filmów dokumentalnych będą czerpać "wiedzę" miliony widzów na całym świecie.
Bo dzięki udziałowi Russella Crowe, Johna Slattery (Mad Men), Rami Raleka (Bohemian Rapsody), Michaela Shannona (451 Fahrenheit) będą go ogładać miliony.
Bo "Norymberga" zwłaszcza w pierwszym "oglądzie" to całkiem dobry film...