czwartek, 30 grudnia 2021

"Krótka historia postępu" (A short history of progress), aut. Wright Ronald, 2004, PL 2021, książka

 "Krótka historia postępu" (A short history of progress), aut. Wright Ronald, 2004, PL 2021, książka

W sekcji "Słowo o autorze" zamieszczonej na końcu książki czytamy, że książka: ..."poświęcona jest dziejom ludzkości, upadkom minionych cywilizacji oraz kondycji świata w XXI wieku"... Zakres wiedzy potężny, a książka chuda (275 str.). Może m.in. dlatego warto jest ją zarekomendować? Czyta się łatwo, szybko. Napisana jest prostym językiem, a autor nie ma skłonności do epatowania erudycją. Stawia tezę i stara się o szybkie, jasne jej dowiedzenie bez nadmiernego filozofowania. Dobre! Jednak w moim odbiorze co najmniej niektóre z tych uproszczeń to droga mocno na skróty, to zaś wyglądać może na próbę "siłowego" udowodnienia założonej z góry tezy. Autor pisze o "pułapkach postępu", które nasza krótka cywilizacja zastawia na samą siebie, bo ..."mała wioska na żyznym gruncie nad brzegiem rzeki to dobry pomysł, ale gdy wioska przekształci się w miasto, a żyzne grunty pokryje brukiem, pomysł nie okazuje się tak dobry"... Podaje przykłady szeregu cywilizacji, od społeczności łowców-zbieraczy począwszy przez unikalną kulturę  Wyspy Wielkanocnej, aż do Majów, Sumerów, Rzymian, które zdaniem autora stały się ofiarami pułapki postępu. To co pisze jest ciekawe, atrakcyjne, ale... Społeczność Wysypy Wielkanocnej rzeczywiście wpadła w spiralę autodestrukcji, ale w opisywaniu tego przypadku R. Wright nie bierze pod uwagę szczególnego ekosystemu wyspy oraz tego czy i w jaki sposób przyczynili się do tego europejscy odkrywcy wysypy. I nie chodzi mi o przywleczone przez żeglarzy choroby tylko o gigantyczny wstrząs światopoglądowy jaki musiał wywołać sam fakt p o j a w i e n i a  się statku holenderskich odkrywców (1772 niedziela wielkanocna 5 kwietnia). Fakt, że inne wyspiarskie społeczności przetrwały w znacznie lepszej kondycji niż mieszkańcy Wysypy Wielkanocnej powinien być powodem do głębszego zastanowienia się nad przyczynami problemów jej mieszkańców. Mam duże wątpliwości, czy prezentowany na 4-tej okładce w postaci  leitmotivu fragment: "myśliwi, którzy nauczyli się zabijać dwa mamuty zamiast jednego, dokonali postępu. Ci, którzy wpadli na pomysł, by zagnać stado na krawędź urwiska i uśmiercić dwieście sztuk naraz, posunęli się za daleko. Żyli na wysokim poziomie...przez chwilę. Potem nastał głód" ma rzeczywiste umocowanie w faktach. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, że baaardzo nieliczna i rozproszona po całym globie ludzka populacja była w stanie wytłuc wszystko co żyje, zwłaszcza, że miejsca, gdzie można zagonić całe stado nad urwisko nie są powszechne. Uważa się przecież, że w sposób przypadkowy łowcy-zbieracze odkryli zalety siania i zbierania plonów niektórych traw i możliwości związane z udomowieniem zwierząt. Przecież nie zostali "popchnięci" w kierunku rolnictwa wskutek tego, że wymordowali wszystkie mamuty... Dlaczego mamuty nie przetrwały do naszych czasów? Ta zagadka, która zdaniem wielu dotyczy także dinozaurów została dawno rozwiązana: gdy Pan mamut zachęcał Panią mamutową do wspólnych figli, a ona na to: "nie, boli mnie głowa" i gdy Pani mamutowa zapraszała Pana mamuta do wzajemnego miziania, a on na to: "nie, zarobiony jestem", to efekt mógł być tylko jeden, jakże tragiczny! Widać R. Wright nie czytał Boya-Żeleńskiego, który ów problem ujął w zgrabną maksymę: "z tym największy jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz".                                                                   
Upadek cywilizacji Majów, Sumerów i Cesarstwa Rzymskiego to z pewnością wynik splotu wielu czynników, a nie prosta zależność nadmiernej eksploatacji dóbr naturalnych w efekcie czego następowały plagi w postaci gigantycznych powodzi i zasolenia gruntu - Sumer, wyjałowienia  w wyniku intensywnej eksploatacji ziemi wokół miast-państw - Majowie, czy narastających trudności z wyżywieniem ludności na ogromnym obszarze terytorium Cesarstwa Rzymskiego. Zresztą sam autor przyznaje, że nie wszystkie starożytne cywilizacje wpadły w pułapkę postępu, a dobrym tego przykładem jest Egipt. I pomimo tego, że nie wierzę w proste, często zbyt proste wyjaśnienia odległych w czasie zdarzeń to uważam, że książka jest ciekawa i warto ją przeczytać. Zasadniczym pytaniem jest to, czy postęp musi odbywać się kosztem ogromnych start i ofiar. Czy nasza cywilizacja, która zdaniem wielu także zmierza ku samozagładzie, jest w stanie czerpać z doświadczeń poprzednich cywilizacji, aby uniknąć ich losu. No cóż... Unikajmy pułapek. Na początek zacznijmy od tej, zdefiniowanej przez Boya-Żeleńskiego. Praktycznie wszystkie wysokorozwinięte społeczeństwa wymierają. Bieżący współczynnik dzietności w Polsce wynosi 1,357, a gwarantujący przetrwanie to 2,15.                          Do roboty! :) 

sobota, 18 grudnia 2021

"Na wodach północy" (The North Water), reż. Andrew Haigh, Wielka Brytania, 2021, serial, dystr. HBO

 "Na wodach północy" (The North Water), reż. Andrew Haigh, Wielka Brytania, 2021, serial, dystr. HBO

Nie oglądam seriali. To nie jest żelazna zasada. Przeczyły jej nieliczne wyjątki w postaci ambitnych produkcji takich jak np. "Glina"(2004) z Jerzym Radziłłowiczem, w reż. W. Pasikowskiego. Przyczyną mojej serialowej niechęci była niewykonalna w moim przypadku konieczność bycia przed telewizorem o określonej godzinie, w określony dzień. Kolejny powód to problematyczna, zwykle słaba jakość serialowej produkcji. Na słowo serial reagowałem alergicznie, gdyż z jakiś względów "serial" był dla mnie synonimem brazylijskiego bodaj tasiemca-gniota "Niewolnica Isaura"(1976-77, w PL 1985). Nigdy nie widziałem w całości żadnego z odcinków, ale to co wydziałem wywoływało u mnie ból brzucha i spazmy śmiechu... Ale... Zmieniła się technologia. VOD pozwala na oglądanie seriali w dowolnym momencie, w dowolnych dawkach, a media są pełne informacji o sukcesach i wysokiej jakości seriali produkowanych przez platformy streamingowe. Do tej pory niechęć do seriali poza nielicznymi wyjątkami polskich produkcji była jednak silniejsza. Aż wreszcie stało się! Wiedziony bardzo pozytywnymi anonsami prasowymi w tym informacją, że część zdjęć do tego filmu  kręcono na norweskim archipelagu Svalbard, o którym niedawno czytałem książkę (TU),  obejrzałem "Na wodach północny". Nominalnie serial o wielorybnikach.  Oglądałem, a jakże, wiosłując :)    Moim zdaniem zasługuje na 7+/10, czyli dobry+, w 10-cio stopniowej skali filmweb (plus to mój ekstra dodatek:))

XIX wiek i brud, odrażające wręcz warunki pracy na statkach wielorybniczych. Brzydkie, ciemne i ponure są także miasta, porty i tawerny. Reżyser i scenarzysta w jednym nie szczędzi widzowi brutalnych, pełnych realizmu scen oprawianych fok, wielorybów. Sugestywność scen powoduje, że nieomal czujemy wiszący w powietrzu smród krwi, tłuszczu, fetor ludzkich ciał.  Film jest bardzo mroczny z wieloma sensacyjnymi wątkami. Opowiadając historię konkretnej wielorybniczej wyprawy dotyka niejako przy okazji niesławnych, kolonialnych dokonań żołnierzy brytyjskich, którzy w czasie buntu sipajów w Indiach mieli zwyczaj przywiązywać buntowników do wylotów armat, a później wystrzeliwać pocisk... Autentyzm scen nie przysłania jednak filozoficznego przesłania filmu, którego scenariusz oparty na powieści Iana McGuire o tym samym tytule, garściami czerpie ze sprawdzonych pierwowzorów: "Moby Dicka" oraz prozy Joshepa Conrada. Każda z głównych postaci filmu zabiera ze sobą na pokład statku tajemnice, które stopniowo poznajemy oglądając kolejne odcinki serialu o biblijnie brzmiących tytułach. Film jest szalenie gęsty. Pełno w nim akcji, emocji, egzystencjalnych pytań o stan rodzaju ludzkiego, o wyznaczane moralnością granice, ich sens w ekstremum zimowej Arktyki. O jakości serialu decyduje także wysokiej próby aktorstwo, gdzie błyszczy Collin Farrell w roli zwierzęcego, zdegenerowanego harpunnika Henrego Draxa. Dodatkowym smaczkiem przydającym autentyzmu serialowi jest fakt kręcenia części zdjęć w prawdziwie arktycznych warunkach na wyspach archipelagu svalbardzkiego. W połączeniu z epicką narracją podróży, poszukiwań i polowań na wieloryby to także opowieść o eksploracji Dalekiej Północy, przesuwaniu granic poznania. Każdy kto zaczytywał się opowieściami o polarnych wyprawach Scotta, Amundsena, Shackletona, kto zamarzał czytając o zimowaniu na lodzie, o wytyczaniu nowych przejść przez Beringa, ten powinien obejrzeć ten film. Wszyscy, którzy dobrze odebrali "Zjawę" (The Revenant) z DiCaprio, którzy lubili/lubią klimaty książek Jacka Londona mogą liczyć na wspaniałą zabawę. Nie mniejszą przyjemność będą mieli ci, którzy wierząc w dwoistą postać ludzkiej natury zamknietą w symbol yin-yang zadają sobie egzystencjalne pytania: "Skąd pochodzimy?", "Kim jesteśmy?", "Dokąd zmierzamy?" zwłaszcza wówczas, kiedy okazuje się, że jednym z członków załogi statku, jest Diabeł...

poniedziałek, 13 grudnia 2021

„Nenufary” Moneta – cuda z wody i światła" (Le ninfee di Monet - Un incantesimo di acqua e luce), reż. Giovanni Troilo. Włochy, 2018, film dokumentalny, kino Muranów

 „Nenufary” Moneta – cuda z wody i światła" (Le ninfee di Monet - Un incantesimo di acqua e luce), reż. Giovanni Troilo. Włochy, 2018, film dokumentalny, kino Muranów

Kolejny, czwarty film o sztuce sygnowany przez Włochów. Wcześniej były: dobry "Klimt i Schiele. Eros i Psyche" (TU), Modigliani (TU), który oceniłem jako słaby, Van Gogh (TU), który moim zdaniem był niezły. Natomiast ten, o Monecie jest moim zdaniem zupełną, no prawie, pomyłką. 

Claude Moneta uważa się powszechnie za "ojca założyciela" impresjonizmu. To właśnie od jego obrazu: "Impresja, wschód słońca" wziął nazwę nowy kierunek malarstwa - impresjonizm. Można dyskutować czy prekursorem nurtu jest rzeczywiście Monet, który z powodu wojny francusko-pruskiej wyjechał na krótko do Anglii, gdzie miał możliwość podziwiania m.in. obrazów Williama Turnera. Te zaś, tworzone około 50 lat wcześniej,  z pewnością stanowiły inspirację dla Moneta, dla jego sposobu widzenia i malowania "światła". Malarstwo Turnera, jego pozycja wśród współczesnych mu malarzy były przedmiotem wielu poważnych dysertacji. Dość powiedzieć, że kiedy "własnoocznie" prześledziłem jego drogę twórczą od obrazów w poprawnym angielskim, klasycznym stylu (blisko tego co malował John Constable) aż do rozświetlonych, marynistycznych pejzaży, gdzie dominującą rolę zwykle odgrywa przezierające przez mgłę, chmury, morską pianę - światło, doznałem olśnienia! To Wiliam Turner był pierwszym impresjonistą! Dość szybko okazało się, że "moje" odkrycie było "moim" do momentu zagłębienia się w literaturę dot. malarstwa z tego okresu (netu i wiki w 1981r jeszcze nie było :)). "Odkrywców" takich jak ja było wielu! :) Jednak jeśli zdarzy się Wam być Londynie warto jest odwiedzić galerie: Tate, National, gdzie wiszą niepoliczalne ilości obrazów W. Turnera (Anglicy mają to szczęście, że wszystko co powstało na Wyspach, plus to co ukradli innym w czasach kolonialnych nadal tam jest - brak wojny/okupacji na ich terenie) i prześledzić niebywałą ewolucję jego talentu. 

Ale nawet jeśli Monet tylko twórczo rozwinął wizję/pomysł W. Turnera to i tak, zasługuje na lepszy film niż "Nenufary...". Lepszy także niż widziany jakiś czas temu: "Portrety współczesnych ogrodów Od Moneta do Matissa. Wystawa z The Royal Academy London" (TU). A to z tego powodu, że chociaż Monet zwłaszcza w schyłkowym okresie twórczości rzeczywiście obsesyjnie malował wodną florę, a zwłaszcza nenufary (nenufary w Nocach i Dniach, to dopiero były nenufary!:)) to jednak popełnił wiele innych, znakomitych obrazów. Oczywiście tytuł filmu z góry definiuje co będzie jego głównym tematem. Nie można mieć pretensji, że jest o wodzie i nenufarach. Moim zasadniczym zarzutem i powodem dla którego mi się nie podobał, jest chybiony moim zdaniem sposób prezentacji zarówno osoby jak i malarstwa C. Moneta. Otóż podobnie jak w poprzednich filmach widza prowadzi narrator, w tym przypadku narratorka, kolejna francusko-włoska gwiazdka Elisa Lasowski, o której nigdy wcześniej nie słyszałem. Narratorka, nawet nieznana nie była przyczyną mojej niskiej oceny filmu. Zdecydował o tym koturnowy, afektowany sposób prowadzenia narracji oraz pseudopoetycki tekst nieznanego autora. Do tego irytujący jest sposób konstrukcji filmu. Zamiast ogniskować atencję widza na osobie Moneta, jego obrazach i niełatwym życiu na ekranie w proporcji około 50/50 mamy snującą się z napuszoną miną panią Elise/Moneta z jego nenufarami. Ten pseudointelektualny, a w zamyśle twórców jak sądzę kreatywny, innowacyjny sposób prezentacji malarstwa i osoby Moneta uważam za mocno chybiony. Nachalna obecność Elisy Lasowski spowodowała, że grupa wychodzących z kina osób głośno zastanawiała się "kim była ta kobieta", bo można było mieć wrażenie, że to ona jest centralną postacią filmu... 

Ale nie się nie zrażam. Wczoraj widziałem "Gauguin na Tahiti. Raj utracony". Było lepiej :)

środa, 8 grudnia 2021

"Atomowy szpieg. Ryszard Kukliński i wojna wywiadów", aut. Sławomir Cenckiewicz, 2014, książka

 "Atomowy szpieg. Ryszard Kukliński i wojna wywiadów", aut. Sławomir Cenckiewicz, 2014, książka

"Jeśli przywróci się  cześć, honor i uniewinni Kuklińskiego, to znaczy, że my nie mamy czci, honoru i że to my jesteśmy winni" - słowa generała Jaruzelskiego cytowane przez S. Cenckiewicza na str. 429 będące osią sporu "sprawy Kuklińskiego".

Moja wiedza o Ryszardzie Kuklińskim ograniczała się do obejrzanego we fragmentach filmu "Jack Strong" i kilku artykułów prasowych. Nie miałem wątpliwości co do słuszności wyboru dokonanego przez pułkownika, nie widziałem sensu w pogłębianiu wiedzy na ten temat. Jednak rozmowa ze znajomym, który przeczytał trzy książki o R. Kuklińskim uzmysłowiła mi, że powinienem uzupełnić informacje o "atomowym szpiegu". 

Wybrałem książkę S. Cenckiewicza, którego inną książkę: "Wałęsa. Człowiek z teczki" (TU) przeczytałem jakiś czas temu. Troszkę mnie wówczas drażniło, gdy autor zamiast konsekwentnie być historykiem, którym jest z zawodu, wchodził w rolę dziennikarza-publicysty. Jednak jego wykształcenie, fachowość, rozległa wiedza potwierdzona licznymi wydawnictwami, czynią go (moim zdaniem) jednym z najbardziej kompetentnych fachowców piszących o najnowszej historii Polski. 

"Atomowy szpieg..." nie czyta się łatwo i lekko. To nie jest sensacyjna beletrystka w stylu "Diabelskiej alternatywy" Fredericka Forsytha (fiasko centralnego planowania w ówczesnym ZSRRR (1979) prowadzi świat na skraj konfliktu nuklearnego), chociaż w dużym uogólnieniu tłem akcji w obydwu przypadkach jest zagrożenie wojną atomową. Jak przystało na rasowego historyka S. Cenckiewicz często i chętnie odwołuje się do dokumentów obszernie cytując istotne ich fragmenty. Te zaś przytłaczają prawdą o stopniu zniewolenia Polski, o wiernopoddaństwie naszej armii, o roli jaką pełnili ówcześni jej dowódcy z W. Jaruzelskim na czele. I chociaż głównym tematem książki jest osoba i rola jaką pełnił R. Kukliński to nie mniej interesujące są szczegóły ówczesnej rzeczywistości. Gdy padają dramatyczne słowa premiera Jana Olszewskiego "Czyja będzie Polska", gdy "Nocna zmiana" wiedziona przez Lecha Wałęsę dokonuje zmiany rządu, gdy odmawia się R. Kuklińskiemu wydania karty do głosowania w wyborach prezydenckich (1990) w Konsulacie RP w Chicago to "Atomowy szpieg..." okazuje się być czymś więcej niż opowieścią o "atomowym szpiegu". Zabieg związany z poszerzeniem kontekstu niezbędny jest do zrozumienia motywacji R. Kuklińskiego, który przez 10 lat, będąc w Sztabie Generalnym WP dostarczał CIA tysiące tajnych dokumentów dotyczących  organizacji  i planów wojsk Układu Warszawskiego. Robił to ze względów ideowych - pro bono. Gdy zorientował się o prawdziwym, agresywnym charakterze Układu Warszawskiego o zagrożeniu jakie na wypadek nieuchronnej wojny z Zachodem niesie dla Polski wojna nuklearna, zdecydował się na współprace z Amerykanami. Wierzył, że tylko oni opierając się na dostarczonych informacjach są w stanie powstrzymać ZSRR, a dzięki temu uchronić Polskę przed anihilacją. Pomimo szczęśliwej ewakuacji z Polski tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego całej rodziny Kuklińskich, "atomowy szpieg" zapłacił wysoką cenę. Już na terenie USA dwóch jego synów w przeciągu niespełna roku zginęło w "niewyjaśnionych okolicznościach". On zaś długo zabiegał o skasowanie wyroku śmierci, przywrócenie mu praw obywatelskich. 

 [...] "Sprawa Kuklińskiego nie potrzebuje jednak naukowego "lakiernictwa" ani przesadnej krytyki i spiskowych domysłów. Potrzebuje wyłącznie prawdy!" - pisze S. Cenckiewicz na 4-tej okładce książki.

Prawda o tamtym, nieodległym czasie, o tamtych ludziach jest dewastująca. Prawdy bał się W. Jaruzelski odmawiając przywrócenia cześci i honoru Ryszardowi Kuklińskiemu. A jaka jest prawdziwa odpowiedź na pytanie "Czyja będzie Polska"?

piątek, 3 grudnia 2021

"Van Gogh. Pola zbóż i zachmurzone niebiosa" (Van Gogh: Tra il grano e il cielo), reż. Giovanni Piscaglia, Włochy 2018, film dokumentalny, kino Muranów

"Van Gogh. Pola zbóż i zachmurzone niebiosa" (Van Gogh: Tra il grano e il cielo), reż. Giovanni Piscaglia, Włochy 2018, film dokumentalny, kino Muranów

Pomimo rozczarowania jakie przyniosł mi film o Modiglianim (TU) nie mogłem pozostać obojętnym na film o Van Goghu. Nie bez znaczenia była informacja, że do powstania filmu przyczyniła się wystawa "Pola zbóż i zachmurzone niebiosa" w Bazylice Palladina w Vicenzy, gdzie pokazano 40 obrazów i 85 rysunków wypożyczonych z Muzeum Kroller-Muller z Holandii. Kilkanaście lat temu (2007), przy okazji wyjazdu na koncert Bruce Springsteena w Arnhem miałem okazję być w tym muzeum. Trafiliśmy z kolegą (Malina; to on wygrzebał to miejsce z netu jako wartą odwiedzenia atrakcję) na specjalną prezentację wszystkich będących w posiadaniu muzeum rysunków Van Gogha (około 350), plus zobaczyliśmy to, co prezentowane jest jako stała ekspozycja (TU). Koncert Bossa był świetny, ale przypadkowa w sumie wizyta w tym muzeum dosłownie rzuciła nas na kolana. Być może, przy innej okazji napiszę szerzej o tym wyjeździe, który obfitował w różne przygody oraz wycieczki do muzeum i na cmentarz naszych żołnierzy.

Widziane w Kroller-Muller rysunki Van Gogha nie zrobiły na mnie wrażenia. Może dlatego, że tę, w większości czarno-białą ekspozycję obejrzeliśmy na końcu pobytu w muzeum. Zaczęliśmy "od końca", czyli feerii koloru ze schyłkowego okresu twórczości Van Gogha w słynnych: "Autoportrecie", "Moście w Arles", czy "Kobietach wśród cyprysów". Pomijam fakt, że obrazy Van Gogha są eksponowane wśród innych bajecznie kolorowych dokonań Picassa, Modiglianiego, Pissarro itp. Rysunki pochodzące z początkowego okresu twórczości Van Gogha nie są tak atrakcyjne jak jego obrazy. Sylwetki rolników, robotników, bo właśnie sceny z ich życia były głównymi tematami ówczesnych prac, wydawały mi się, i nadal wydają, niezgrabne, nieproporcjonalne, ze zbyt dużymi dłońmi, krótkimi, masywnymi tułowiami na krótkich nogach. 

Na szczęście film prezentuje dokonania Van Gogha we właściwej kolejności:) Przez tragicznie zakończone życie malarza prowadzi widza narratorka Valeria Bruni Tedeshi (jej siostrą jest Carla Bruni-Sarkozy), która czyni to z wdziękiem zawodowej aktorki. I chociaż ma dość zaskakujący, chropowaty, niski głos, to sposób w jaki to robi nie drażni, w odróżnieniu od narratora z filmu o Modiglianim. Film jest poprawną, linearną opowieścią o życiu Van Gogha wzbogaconą o urywki z korespondencji z bratem Theo i obficie prezentowane dzieła malarza. Wartością dodaną jest równolegle prowadzony wątek życia i duchowych rozterek Heleny Kroller-Muller, która zadecydowała o kupieniu kilkuset dzieł Van Gogha.  Warto przeczytać na stronach muzeum skąd, w jaki sposób w kilku pawilonach zagubionych w wilgotnym, liściastym lasku (byliśmy tam, gdy padało) wysiłkiem dwóch rodzin zgromadzono nieprawdopodobną ilość olśniewających dzieł sztuki. W moim przekonaniu film zasługuje na ocenę 6/10, czyli niezły w skali filmweb. 

czwartek, 25 listopada 2021

"Modigliani: portret odarty z legendy" (Maledetto Modigliani), reż. Valeria Parisi, Włochy 2020, film dokumentalny, kino "Muranów"

 "Modigliani: portret odarty z legendy" (Maledetto Modigliani), reż. Valeria Parisi, Włochy 2020, film dokumentalny, kino "Muranów"

Rozczarowanie. To najlepszy opis wrażenia, które narastało w trakcie oglądania filmu, które najlepiej oddaje moje finalne doznanie po jego projekcji. Być może wiązałem z tym filmie zbyt duże nadzieje, miałem przesadnie rozbudzone praktycznie nie wiadomo czym oczekiwania. 4/10, czyli "ujdzie" to moja i tak zawyżona ocena tego filmu w skali filmweb.

Film jest nietrafioną próba przedstawienia życia Amedeo Modiglianiego z punktu widzenia ostatniej miłości jego życia i wiernej, wielokrotnie portretowanej modelki - Jeanne Hebuterne. Sztuczna i nieudana moim zdaniem fabularyzowana forma zobrazowania wyimaginowanego, pośmiertnego pamiętnika Jeanne jest w moim odbiorze mocno wydumana. Ten zabieg poza szumem informacyjnym (ktoś może uznać, że taki pamiętnik istnieje) nie wzbogaca wiedzy widza o dodatkowe fakty, nie wnosi nic nowego w to co JUŻ wiadomo o Modiglianim. Oglądając film miałem wrażenie graniczące z pewnością, że wiedza stanowiąca podstawę filmu pochodziła z książki Pierra Sichela "Modigliani" (TU). Dlatego miast tracić czas na trwający 90 min., słaby (moim zdaniem oczywiście) film, lepiej przeczytać przynajmniej kawałek książki :)

piątek, 19 listopada 2021

"Chopin. Życie i droga twórcza", aut. Tadeusz A. Zieliński, 1998, książka

 "Chopin. Życie i droga twórcza", aut. Tadeusz A. Zieliński, 1998, książka


Lektura tej książki to oczywiście efekt tegorocznego Konkursu Chopinowskiego. Dawka muzyki, przekazów medialnych była chyba większa niż przy okazji poprzednich jego edycji. Wydaje mi się, że nigdy wcześniej nie słyszałem tylu bezpośrednich doniesień, tak licznych relacji i transmisji na żywo zawłaszcza w TV. Jednak bezpośrednią przyczyną, która kazała mi sięgnąć po tę książkę była wymiana opinii z pilnie śledzącą Konkurs koleżanką, kiedy to, niefortunnie, poddałem pod wątpliwość wirtuozerskie umiejętności Fryderyka Chopina. Skąd mi się TO wzięło? Nie mam pojęcia. Pewnie podrzucił mi to rosyjski troll zatrudniony przez cara Mikołaja I-szego:) Reakcja dobrze osłuchanej klasyką koleżanki była wyważoną sugestią sprawdzenia tego co o Szopku piszą w necie. No tak! Był wirtuozem! Wirtuozem fortepianu (grał także na organach), którego sława szła w parze z jego kompozytorskim geniuszem! Zadumałem się nad swoją niewiedzą. Efektem było przeszukanie zasobów lokalnej biblioteki i pożyczenie tej książki...

"Chopin. Życie i droga twórcza" jest poważną, solidną biografią poszerzoną o dogłębne studium dokonań muzycznych Chopina połączone z drukiem istotnych fragmentów partytur. Pierwszy książkowy "rozbiór" kompozycji Fryderyka uświadomił mi, że te fragmenty, ich fachowość wykracza tak dalece poza moją zerową wiedzę muzyczną, że mogę je z powodzeniem pominiąć. Jeśli bowiem czytamy, że: "[..]Temat Ronda oparty jest na częstej w polskim folklorze skali lidyjskiej (podwyższona kwarta - h) i pozbawiony dźwięku prowadzącego [...] W harominizacji tematu brak jest klasycznej dominanty: trójdźwiękowi F-dur przeciwstawione są inne akordy, w tym zgoła nietradycyjny, ostry dysonans f-b-c-a w 6 - 8 takcie [...]" to jasno oznacza, że lekturę książki powinienem zacząć od studiów muzycznych. Te zaś nie są dla mnie. Gdy usiłowałem mruczeć kołysanki moim synom-niemowlakom, oni z obłędem w oku wypluwali smoka, mówili żebym dał sobie spokój... Rezygnacja ze studiów muzycznych wraz z pominiętymi "rozbiorami" kompozycji przełożyły się także na dość sprawne uporanie się z książką liczącą bez "Komentarzy" 623 str.

"Chopin. Życie i droga twórcza" poza historią życia i dokonań Fryderyka Chopina jest także powtórką z historii, zwłaszcza historii Polski. Chopin żył w niełatwym dla Polski czasie. Sprawdził się nie tylko jako wirtuoz, genialny, nowatorski kompozytor, ale jako Polak-Patriota, sercem (dosłownie; serce Chopina zgodnie z jego dyspozycją  zawiozła do kraju jego siostra) i duszą oddany Polsce. Chopin wbrew propagandzie części dzisiejszej sceny politycznej nie był uchodźcą. Wyjechał mając 20-ścia lat z Polski do Austrii na około miesiąc przed wybuchem powstania listopadowego (1830). Był poddanym cara. Podróżował z ważnym rosyjskim paszportem. Z Wiednia, przez Paryż miał pojechać do Londynu, a plan wyjazdu/pobytu musiał uzgodnić z ambasadą rosyjską w Wiedniu. Został we Francji przez kolejne 17 lat, by u schyłku życia pojechać do Anglii (kobiety, kobiety...) skąd wrócił do Paryża gdzie zmarł  17 października 1849 roku. W trakcie pobytu we Francji, gdy jego sława stała się powszechna w całej Europie, za pośrednictwem rosyjskiego ambasadora, hrabiego Pozzo di Borgo  otrzymał propozycję mianowania "pierwszym pianistą nadwornym carskim" na dworze cara Mikołaja I. Propozycji towarzyszyło zapewnienie, że wobec wyjazdu Chopina PRZED wybuchem Postania Listopadowego Chopin nie jest uważany za politycznego emigranta, a samowolny pobyt w Paryżu bez ważnego paszportu będzie mu, w carskiej łaskawości, darowany. Odpowiedź Fryderyka wprowadziła ambasadora w osłupienie. Chopin odrzucił propozycję jednoznacznie oświadczając, że rzeczywiście nie brał udziału w Powstaniu, ale sercem był po stronie Powstańców życząc im zwycięstwa, a obecnie dzieląc z innymi Polakami narodową żałobę uważa się za emigranta.

Postawa Chopina miała wymiar nie tylko symboliczny, ale także przyziemny - materialny. Ewentualna posada u cara uwalniałaby Chopina od wszelkich problemów finansowych z ktorymi borykał się przez całe życie. Funkcjonowanie na odpowiednim poziomie stosownym do jego pozycji nie było tanie. Dość powiedzieć, że wynajęcie właściwego dla jego pracy apartamentu w Paryżu to koszt w przeliczeniu około 6 tys. EUR/m-c (informacja z serialu "Paryż. Śladami Chopina. vod.TV). W okresie prosperity Chopin zarabiał bardzo dobrze, ale także mnóstwo wydawał, a do oszczędnych nie należał. Do tego unikał świetnie płatnych, publicznych koncertów dla dużej ilości odbiorców. Wiedział, że zarówno instrument na którym grał (Pleyel) oraz jego słabe uderzenie w klawisze nie sprawdzają się w dużych salach, gdzie jego muzyka brzmiała zbyt cicho. Wolał grać w salonach dla mniejszego audytorium, a w pewnym momencie porzucił wirtuozerskie występy na rzecz komponowania. Jednak, co warto zaznaczyć NIGDY nie odmawiał dawania koncertów charytatywnych zwłaszcza na rzecz polskich środowisk emigracyjnych (ostatni publiczny koncert w listopadzie 1848 odbył się w Londynie na rzecz Towarzystwa Przyjaciół Polaków). Był patriotą związanym z obozem księcia Adama Czartoryskiego (Hotel Lambert), gdzie znał praktycznie wszystkich. Swój patriotyzm, polskość zaznaczał zawsze i wszędzie. To Robert Schumann jest autorem pamiętnej opinii, że „Gdyby potężny samodzierżca z Północy wiedział, jak groźny przeciwnik czai się w dziełach Chopina, w prostych melodiach jego mazurków, zabroniłby tej muzyki. Dzieła Chopina to armaty ukryte w kwiatach.” Myślę, że wszyscy pamiętamy te "armaty" ze szkoły, ale warto je przypomnieć. Myślę także, że dość ważne dla widzenia patriotyzmu Chopina we właściwym, zdrowym wymiarze jest fakt odrzucenia przez niego modnej w kręgach emigracji idei "polskiego mesjanizmu", której autorem i piewcą był niejaki Andrzej Towiański. Chopin uważał ideę Polski jako "mesjasza narodów" za swoisty obłęd, nawet pomimo tego, że bliski mu A. Mickiewicz nadawał temu pewne znaczenie w niektórych utworach.

"Chopin. Życie i droga twórcza" to także Chopin prywatnie, a wśród nich liczne kobiety do których wzdychał, które kochał. Książka nie pomija także pań, które zostawiały Szopkowi "pamiątki" uniemożliwiające mu, przez jakiś czas kontakty z kolejnymi paniami... Autor biografii dostarcza tę wiedzę w sposób wyważony. Wszystko co pisze wsparte jest wiedzą faktograficzną bazującą w dużej mierze na obfitej korespondencji, która zachowała się do naszych czasów. Liczne fragmenty listów cytowane w książce to także często perełki epistolografii. Warto się w nie zagłębić. Jest tam zarówno historia niedoszłej narzeczonej - Marii Wodzińskiej, jak i, oczywiście(!) George Sand. Temat tej relacji, który był przedmiotem sztuk teatralnych, filmów, książek jest potraktowany obszernie i poważnie. Miałem jednak wrażenie, że starsza od Chopina Francuzka (gdy się poznali on - 28 lat, ona - 34) nie zaskarbiła sobie sympatii autora książki. Może słusznie. Niefortunny wyjazd na Majorkę był jej pomysłem. Ona opuściła naszego Szopka, a o detalach, atmosferze narastających niesnasek w Nohant - majątku George Sand, można się dowiedzieć także, chociaż to literacka fikcja, ze sztuki Jarosława Iwaszkiewicza "Lato w Nohant" (co najmniej dwie inscenizacje dostępne na vod.TV).

Czytając książkę, pisząc tego posta słucham net-radia "Konkursy Chopinowskie" na zmianę z "Radiem Chopin".  Troszkę się Szopek nakomponował! Na temat geniuszu kompozytorskiego, cech, zalet muzyki Chopina, jego niebywałej muzycznej płodności napisano wiele. Mniejsza jest (w moim odbiorze) wiedza na temat jego fortepianowej wirtuozerii, szacunku dla klasycznych dzieł Beethovena, Bacha, uwielbienia dla muzyki Mozarta, gdzie szczególne miejsce w sercu Chopina miało Requiem. Jednak po przeczytaniu "Chopin. Życie i droga twórcza" zaimponowały mi NIE muzyczne dokonania Fryderyka Chopina, ale jego głęboki patriotyzm. Nie zamierzam się wysilać, aby ująć w swoje słowa to co dawno, z niebywałą measterią po śmierci Fryderyka napisał Norwid w "Dzienniku Polskim" (1849.10.25):

„Rodem warszawianin, sercem Polak, a talentem świata obywatel, Fryderyk Chopin zeszedł z tego świata. Choroba piersiowa przyspieszyła śmierć za wczesną artysty w trzydziestym dziewiątym roku życia – dnia siedemnastego, miesiąca bieżącego.

Umiał on najtrudniejsze sztuki zadanie rozwiązywać z tajemniczą biegłością – umiał bowiem zbierać kwiaty polne, rosy z nich, ani puchu nie otrząsając najlżejszego. I umiał je w gwiazdy, w meteory, że nie powiem: w komety, całej świecącej Europie, ideału sztuką przepromieniać.

Przezeń ludu polskiego porozrzucane łzy po polach w dyademie ludzkości się zebrały na dyament piękna, kryształami harmonii osobliwej.

To jest – co największego sztukmistrz może uczynić, i to uczynił Fryderyk Chopin.

Cały prawie żywot (bo część główną) poza krajem spędził dla kraju.

To jest, co największego dopiąć może wychodziec, i tego Fryderyk Chopin dopiął.

Wszędzie jest – bo w Ojczyzny duchu mądrze przestawał – i w Ojczyźnie spoczął, bo jest wszędzie. Kochanowski skarżył czasu swego: «Tymoteusza, sławnego muzyka ateńskiego, nie wygnano, jedno iż był jedną strunę do swego instrumentu przyczynił: ale za naszego wieku nie jedną, ale dziewięć strun do lutnie przydano: a pieśni dzisiejsze tak daleko są różne od Bogarodzice, jako i obyczaje od Statutu. Taka to odmiana w muzyce czyni odmianę w Rzeczypospolitej...»

Kochanowski w Sobótkach pierwszy ludu poezyę uczonemu światu uwidomił – w muzyce Chopin toż uczynił”.

wtorek, 16 listopada 2021

"Klimt i Schiele. Eros i Psyche" (Klimt & Schiele - Eros and Psyche), reż. Michele Mally, Włochy, 2018, film, kino Muranów

 "Klimt i Schiele. Eros i Psyche" (Klimt & Schiele - Eros and Psyche), reż. Michele Mally, Włochy, 2018, film, kino Muranów

Na ekrany kina "Muranów" wrócił cykl filmów o sztuce. Lekko zmodyfikowana w stosunku do poprzedniej nazwa cyklu (poprzednio było "Wielkie malarstwo malarstwo na ekranie") oznacza zmianę formuły. Sądząc po "Klimt i Schiele..." reżyserami poszczególnych filmów są różne osoby, inna jest technologia powstania filmu oraz sposób prezentacji dokonań malarzy. 

W przypadku tego filmu tytuł sugeruje szczegółowe zajęcie się postaciami dwóch austriackich malarzy z przełomu wieków. Jest inaczej. Jest to film o wiedeńskiej bohemie i kreatywności artystów wszelkiej maści zasilanych pieniędzmi tamtejszej socjety. To w dużej mierze opowieść o tętniącej życiem stolicy austro-węgierskiej potęgi, która wraz z końcem I-szej Wojny Światowej rozpadła się na szereg mniejszych państw.  Dokonania Klimta i Schiele są tylko elementami układanki na którą składa bogata klasa średnia, dwór Habsburgów, rewolucja psychoanalizy Sigmunta Freuda, walcujący Johann Strauss, pisarze, malarze, fotograficy. I chociaż nastawiłem się na film "malarski" - detaliczną opowieść o dokonaniach twórców o których wiedziałem bardzo mało, to jednak nie wyszedłem zawiedziony. Oceniłem film na 7/10, czyli "dobry" w skali filmweb.

Gustaw Klimt jest najbardziej znanym austriackim malarzem (poza tym z opadającą grzywką i czarnym wąsikiem). Jakiś czas temu widziałem przeciętny film o interesujących, zawiłych losach jednego z jego dzieł - portretu Adele Bloch-Bauer, zatytułowany "Złota dama". Miałem nadzieję dowiedzieć się więcej o jego dokonaniach, powodach dla których był i jest uznawany za giganta secesji. O tym obrazie nazywanym także "Złotą Adelą" nie ma w "Klimt i Schiele..." ani słowa... Jest sporo na temat innych jego obrazów, zwłaszcza "Pocałunek" i "Judyta z głową Holofrensa". Klimt znał i wspierał Egona Schiele. W filmie jest sporo o kontrowersjach związanych z osobą tego malarza, którego kategoryzowano jako pornografa, a jego obrazy i rysunki nagich modelek sprzedawano "w podziemiu", nie miały statusu sztuki. Dzisiaj sztuką już są i to właśnie malowane przez niego akty uzyskują najwyższe ceny na aukcjach. Zagadką (dla mnie) pozostaje dlaczego Klimt, nie Schiele nosi koronę króla austriackiej secesji.

Rzeczą, która wybitnie drażniła mnie i przeszkadzała w odbiorze filmu była osoba współczesnego narratora, który z napuszoną miną odczytywał wersy ważnych (jak się wydaje) dzieł będących rodzajem przerywnika, lub/i wstępu do kolejnych rozdziałów opowieści o Wiedniu i jego sztuce. Ale dałem radę i nie żałuję :)

(A w najbliższy weekend film o Modiglianim!)

wtorek, 9 listopada 2021

"Marianne i Leonard: Słowa Miłości" (Marianne & Leonard: Words of Love), reż. Nick Broomfield, USA, 2019, film dokumentalny, Netflix

"Marianne i Leonard: Słowa Miłości" (Marianne & Leonard: Words of Love), reż. Nick Broomfield, USA, 2019, film dokumentalny, Netflix

Podobał mi się ten film na 7/10, czyli "dobry" w skali filmweb. Podobał mi się także dlatego, że wyszło na moje! Zawsze uważałem, że L. Cohen jest wcieleniem Satyra (co nie znaczy, że go nie lubiłem), który od momentu totalnej klapy jego drugiej i ostatniej książki "Beautiful Losers" postanowił, że z literata przepoczwarzy się w barda i przez całe późniejsze artystyczne życie  żmudnie melorecytował teksty, których nikt wcześniej  nie chciał kupować pod postacią nowel, powieści. Tak to sobie wykoncypował. Sądząc po ilości fanów, a zwłaszcza fanek nawet mu to nieźle wyszło:) 

Związek z Marianne Ihlen jest tylko przyczynkiem do szerszej opowieści o "słowach miłości", które NIE były zarezerwowane TYLKO dla Marianne. Film jest w moim odbiorze słodko-kwaśno-gorzkim dowodem na to, że nie ma łatwych rozstań. Zawsze jest ktoś kto (bardziej) cierpi, ktoś komu (bardziej) wali się świat. W tym przypadku była to nie tylko Marianne, ale także jej syn z poprzedniego związku - Axel. Leonard ojcował Axlowi, mieli świetne relacje. Kiedy Leo odszedł Marianne kompletnie się pogubiła, Axel wraz z nią. Motyw "gubienia się" dotyczył praktycznie całego towarzystwa zasiedlającego Hydrę. Idylliczna wyspa ujawniła swoją nomen omen destrukcyjną naturę. Praktycznie żaden z damsko-męskich związków w grupie przyjaciół Marianne i Leonarda z tego okresu nie przetrwał próby czasu. Być może mogły istnieć tylko tam, na wyspie. W greckim słońcu, ciepłym morzu, zasilone prochami, podlane retsiną... Być może w jakimś sensie były rodzajem wakacyjnej miłości, która zwykle kończy się wraz z powrotem do rzeczywistości... Ta zaś, w osobach krytyków literackich była bezwzględna dla powstałej w oparach LSD i amfy "Beautiful Losers". Biez wodki nie razbieriosz!

A Leo? Ruszył w świat i jak na Satyra przystało robił swoje. Film obszernie opowiada o kolejnych związkach L. Cohena, by dotrzeć do momentu, kiedy po zamknięciu się na kilka lat w buddyjskim klasztorze skonstatował, że jego agentka, tak, kobieta(!) sprzeniewierzyła oszczędności jego życia, bagatela, około 5 mln USD. Hydra ujawniła swoje kolejne oblicze, oblicze Mścicielki :) Chichot losu. Satyr został sponiewierany przez kobietę. 

Lubię Cohena. Wielokrotnie pisałem o nim na blogu, łącznie z tym, że gdy zorientował się, że nie ma za co żyć i ruszył w trasę aby uciułać parę zielonych nie zdecydowałem się, żeby pójść na jego koncert. Uważałem cenę 500 zł/bilet (Torwar, sierpień 2011) za mocno przesadzoną. Dzisiaj trochę żałuję. Ostatecznie jak się nad tym zastanowić to TYLKO cena butelki przyzwoitej single  malt. Ale nie ma co rozpaczać. Łyskacza zawsze można kupić i sącząc trunek posłuchać Cohena z cd lub spotify. To oczywiście nie to samo co koncert, ale też przyjemne. "Marianne i Leonard..." opowiada o czasie kiedy LSD było legalne, dopełnia wizerunek kanadyjskiego barda i stanowi także dobrze udokumentowany materiał dydaktyczny, którego istotę Stevie Nicks zgrabnie ujęła w piosence "Dreams":

[...]Players only love you when they're playing
Say... Women... they will come and they will go
When the rain washes you clean... you'll know[...]

(luźne skojarzenie, prawie bez związku) A film? Film dalej opowiada historię Satyra, który po kilkuletniej medytacji w buddyjskiej celi przeistoczył się w barana (bo przecież z racji wieku nie w baranka; owieczką też nie był). Ale to "dalej" musicie obejrzeć sami. Zapewniam, że warto!

wtorek, 2 listopada 2021

Listopadowy klimacik, poniedziałek 2021.11.01, rowerowe


 Listopadowy klimacik, poniedziałek 2021.11.01, rowerowe


"Ryszard Szurkowski. Wyścig. Autobiografia.", aut. Kamil Wolnicki, Krzysztof Wyrzykowski, Ryszard Szurkowski, 2019, książka

 "Ryszard Szurkowski. Wyścig. Autobiografia.", aut. Kamil Wolnicki, Krzysztof Wyrzykowski, Ryszard Szurkowski, 2019, książka

Przeciętna książka o nieprzeciętnym sportowcu. Zmarł 2021.02.01 (TU). Być może był najlepszym polskim kolarzem (Maja Włoszczowska przypominam, jest kobietą), dominatorem ówczesnego kolarstwa amatorskiego, którego szczyt popularności przypadł na okres świetności polskich szosowców, czyli lata 70-siąte. Ilość wyścigów w których wystartował, tytułów które zdobył jest prawie niepoliczalna. Ryszard Szurkowski opowiada, a dziennikarze sportowi spisują jego wspomnienia w okresie rekonwalescencji po niefortunnym upadku podczas amatorskiej imprezy w Kolonii 2018.06.10. Książka ma charakter wywiadu-rzeki. Ten dość luźny zapis kolejnych rozmów, zwierzeń mistrza powoduje, że niektóre wątki wracają, są wspominane i kilkakrotnie omawiane. Taki układ jest (dla mnie) dość uciążliwy. Brak wyraźnej chronologii zakłócał mi odbiór książki, kazał cofać kartki każąc upewnić się, czy dany temat, wyścig zdarzenie nie są tym samym, o którym pisano wcześniej. Ryszard Szurkowski miał znakomita pamięć i kajet, w którym zapisywał ważne momenty kariery. W książce jest tabela "Najlepsze wyniki Ryszarda Szurkowskiego", która obejmuje lata 1964-1984. 1-sze miejsca >> 429, 2-gie miejsca 211, 3-cie miejsca >> 149. Imponujące sportowe dokonania w osobistej relacji Mistrza. Szalenie ciekawe opisy ówczesnych, PRL-owski realiów, w których Ryszardowi Szurkowskiemu przyszło żyć i ścigać się. Jednak im bliżej czasów współczesnych, tym Mistrz jest mniej wylewny. Bardzo pobieżnie traktuje w swoich wspomnieniach "epizod" bycia posłem na Sejm 1985-1989, prezesury w PZKOL, tudzież inne aktywności, które nie były związane bezpośrednio ze ściganiem. Być może się czepiam, ale chciałbym wiedzieć więcej o motywach, którymi się kierował kandydując na posła. Teraz pozostają już tylko domysły... Ryszard Szurkowski wierzył jak sądzę w siłę, magię swojego nazwiska. W jakimś wywiadzie przeczytałem, że zdecydował się na bycie szefem PZKOL (2010-2011), gdyż miał nadzieję, że uda mu się wyprowadzić Związek z zapaści do jakiej doprowadził poprzednik - Wojciech Walkiewicz, Prezes PZKOL 1996-2010. O ile pamiętam Ryszard Szurkowski dawał sobie trzy miesiące "na próbę". Tkwił tam rok, a PZKOL pozostaje do dzisiaj w totalnym paraliżu, którego praprzyczyną były decyzje poprzedniego Prezesa. Nie zmienia to faktu, że książka, która była także "cegiełką" na rehabilitację Mistrza (i być może jest nią nadal; koszt kilkuletniej rehabilitacji musiał być kosmiczny, musiał zaważyć na budżecie rodziny Mistrza) jest relacją sportowca-legendy, opowieścią, gdzie z "pierwszej ręki" dowiadujemy się m.in. o realiach ścigania w Wyścigu Pokoju, którego Ryszard Szurkowski był czterokrotnym zwycięzcą. Autobiografia może być także punktem odniesienia dla młodszych czytelników pozwalającym na właściwą ocenę dzisiejszej, nie tylko sportowej rzeczywistości. I chociaż książka nie jest moim zdaniem wybitnym, literackim dokonaniem to mogę ją rekomendować wszystkim, którzy podobnie jak ja tkwili z uchem przy "tranzystorze" czekając na aktualne relacje z trasy Wyścigu Pokoju oraz tym, którzy nie mieli okazji doświadczyć "na żywo" fenomenu popularności polskiego kolarstwa, którego twarzą był uśmiechnięty, ciepły facet z baczkami - Ryszard Szurkowski.

  

 

środa, 27 października 2021

"Nomadland. W drodze za pracą" (Nomadland: Surviving America in the Twenty-First Century), aut. Jessica Bruder, 2017, książka

 "Nomadland. W drodze za pracą" (Nomadland: Surviving America in the Twenty-First Century), aut. Jessica Bruder, 2017, książka

Myślę, że większość widziała już film "Nomadland". Jeśli nie, warto (TU). Natomiast książkę nie tylko warto, ale wręcz trzeba przeczytać. Wydaje się nam, że z tematem ludzi wykluczonych jesteśmy obyci. Traktujemy go obojętnie. Przecież problem zwykle nie dotyczy nas i naszego najbliższego otoczenia. To dzieje się w USA, nie w Europie. Tutaj obowiązuje inny system ubezpieczeń, socjalu, a problem "wykluczenia" jeśli nawet jest, to jego rozmiar jest marginalny. I racja. Tak jest TERAZ, dzisiaj... Jednak możemy także przyjąć, że to co dzieje się w USA jest projekcją tego co czeka nas w  najbliższej przyszłości. Wydaje się wręcz, że owa przyszłość, która przychodziła kiedyś ze Stanów przez dziesięć może nawet kilkanaście lat, teraz jest tuż za progiem, a właściwie już ją mamy u siebie... 

"Nomadland" został wydany w 2017. Wówczas Amazon nazwany przez Donalda Trumpa "wrogiem Ameryki nr. 1" nie operował bezpośrednio na polskim rynku. Dzisiaj już tu jest oferując w reklamach TV ekscytującą pracę już od 22,50 zł/br/h. "Aparatczykom niższego rzędu [Amazona] nie wolno rozmawiać z mediami pod groźbą śmierci, poćwiartowania albo czegoś jeszcze gorszego" - mówi jeden z workamperów z "Nomadland" chcąc pozostać anonimowym, gdyż został zatrudniony na pełen etat, a "...kiedyś jako zwykły workamper mogłem pozwolić sobie na niefrasobliwą i beztroską krytykę machinacji Wielkiego Biznesu, teraz stałem się jego częścią. Potrzebuję tej posady..." Być może pamiętacie losy filmu Henryka Dederki "Witajcie w życiu" (1997) o kulisach działalności firmy Amway (TU). Deja vu. To uczucie towarzyszyło mi w trakcie oglądania filmu oraz w czasie czytania książki. W filmie nie ma bezpośrednich odniesień do przeszłości. W książce przeciwnie. Autorka przywołuje prozę Johna Steinbecka ("Grona Gniewu", "Na wschód od Edenu"), cytuje wypowiedzi workamperów mówiących, że "Po długich latach pogoni za amerykańskim snem, doszli do wniosku, że to jeden wielki szwindel", których autorem mógłby być Tom Joad z "Gron Gniewu". 

Autorka przez 3 lata podróżowała po Stanach kupionym w tym celu kamperem. Jej wiedza na temat bycia "wykluczonym" jest wiedzą empiryczną. Dzięki temu możemy dowiedzieć się np., że zgodne z amerykańskim prawem namiot wystarcza do mieszkania na pustyni, gdyż generalnie "namiotowiczom wolno biwakować tylko w miejscach z dostępem do toalety", natomiast już mieszkanie na "bezdrożach", gdzie parkuje i żyje większość współczesnych nomadów wymaga posiadania własnego, choćby prowizorycznego WC. Znakomita większość społeczności "wykluczonych" to ofiary kryzysu 2008/2009, ale nie tylko. Autorka analizując przyczyny finansowej zapaści bohaterów książki, pisze o pułapkach zaczynających się od wzięcia kredytu studenckiego, który dla wielu staje się potężnym obciążeniem, a w konsekwencji przyczyną bankructwa, bezdomności. Na stronie 219 "Nomadland" jest cytat z "Rzeźni numer pięć" Kurta Vonneguta: "Ameryka jest najbogatszym krajem na Ziemi, ale jej obywatele to przeważnie ludzie biedni i tych biednych Amerykanów uczy się nienawiści do samych siebie. [...] Każdy inny naród ma w swoich tradycjach ludowych bohaterów, którzy byli biedni, ale niezwykle mądrzy i dzielni i dlatego bardziej godni szacunku niż możni i bogacze. W Ameryce biedacy nie mają takich opowieści. Zamiast tego szydzą z siebie i gloryfikują bogaczy". 

Zdaniem autorki tradycyjny styl życia stał się i staje niedostępny dla milionów Amerykanów. Każdego miesiąca rodziny siadają nad stertą rachunków. Wpływy kontra wydatki. Wśród wydatków często spłata kredytu studenckiego i najważniejsza, często największa pozycja - czynsz. Tych których nie stać na czynsz, którzy stracili złudzenia, że będzie ich stać, kupują często wiekowego vana, przerabiają na kampera i zasilają "wykluczonych". Niczym dawni łowcy-zbieracze przemieszczają się "za pracą" jako workamperzy - pożądana, tania, sezonowa siła robocza chętnie zatrudniana w magazynach m.in. Amazona w okresie szczytów sprzedaży. 

Wbrew pozorom "Nomadland" chociaż gorzka nie jest ponura. Czyta się tę książkę łatwo, z przyjemnością i sympatią śledząc losy bohaterów, sposoby w jaki radzą sobie z przeciwnościami losu. W większości to ludzie 50-60+, którzy po uwolnieniu się od kredytów stworzyli wspierającą się społeczność współczesnych nomadów. Jednak w odróżnieniu od łowców-zbieraczy ich swoboda jest iluzoryczna. Są wolni, ale w ramach opresyjnego "systemu", mnóstwa nakazów, zakazów o których pisze autorka.                             Witajcie w życiu! Amazon (i nie tylko) już tu jest.

piątek, 15 października 2021

M Liga XC, maratony Wawer 2021.10.02 i Dąbrówka 2021.10.09, rowerowe

 M Liga XC, maratony Wawer 2021.10.02 i  Dąbrówka 2021.10.09, rowerowe

Wawer. Pomimo tego, że to mój
las, Orgowi udało się znaleźć kilka
fajnych, nieznanych mi podjazdów.
Wawer. Nie czułem się dobrze. Czwartkowo-piątkowy żywieniowy błąd (jak mi się zdawało) spowodował, że w sobotni ranek stawiłem się na miejsce zbiórki mojej rowerowej grupy ociężały, bez wigoru. Szybko okazało się, że reszta kolegów zrobiła sobie wolne. Wjechałem samotnie w las, żeby po przejechaniu kilkuset metrów zauważyć strzałki wyznaczające trasę maratonu M-Ligii. Pojechałem "po strzałkach" kilka kilometrów. Poczułem się lepiej i zdecydowałem o starcie w maratonie. Do miejsca zawodów miałem 8 min. samochodem, a start do najdłuższego dystansu 50+ km był o 11:30. Wróciłem do domu. Poranny rozruch pobudził perystaltykę. Poczułem się ździebło lepiej. O 10:30 byłem na miejscu startu... Trasa była dobrze oznakowana. Miałem jednak problem, bodaj 2x, ze znalezieniem strzałek. 1x musiałem się cofnąć, w innym przypadku pojechałem "w ciemno" i odnalazłem właściwą trasę. Dobre, nawet bardzo dobre było zabezpieczenie trasy. W newralgicznych punktach ruchem kierowała młodzież z mundurowej klasy lokalnej szkoły, a w miejscu skrzyżowania z ruchliwą drogą Międzylesie-Stara Miłosna o bezpieczeństwo ścigantów dbała policja. Całość uzupełniała dobra pogoda, bufet z wodą i batonami oraz malownicza trasa w "moim" lesie.
Dąbrówka. Za mną twarda "lejdi". Cięliśmy się
do samego końca i gdyby nie sztywny podjazd na
około 2 km przed metą, potem dość szybki zjazd, 
gdzie full dawał mi przewagę "lejdi" pewnie byłaby
lepsza na kresce... 

Dąbrówka. Pomimo trwającego problemu z brakiem siły (to jednak coś innego niż żywienie) zdecydowałem o starcie w finale. Ostatecznie dystans 50+ km nie jest szczególnie długi i nawet bez "depnięcia" da się go przejechać. Chociaż o miejsce na podium byłem spokojny (handicap dziadunia) to jednak musiałem się mocno zaginać, żeby nie przyjechać jako ostatni zawodnik w kat. open. Do samego końca ścigałem się z jedną z Pań z kat. "lejdis", którą tydzień wcześniej wyprzedziłem na 5-tym kilometrze trasy... Jednym słowem jechało mi się bardzo ciężko. Rekompensatą były dobrze oznakowana i zabezpieczona trasa oraz przyjazna, słoneczna pogoda.

Dąbrówka. Obok mnie Klaudia Czabok (WKK)
i Gabrysia Wojtyła (ZATOR), które reprezentują
Polskę w międzynarodowych zawodach
mtb, a tutaj zaproszone przez Orga, wręczały
startującym  medale i upominki. 
Wielokrotnie pisałem o zawodach organizowanych przez M-Ligę. Lokalne ściganie ma swój urok i zalety. Na przestrzeni lat nastąpiła ewolucja formuły zawodów. Organizatorzy dodali konkurencje biegowe, a w rowerach zaczęły dominować maratony. "Czyste" ściganie jakim jest xc zeszło na dalszy plan. Ale to kwestia umowna. Otóż tzw. maratony odbywają się na co najmniej dwóch dystansach. Są to zwykle dwa okrążenia o długości 25+ km. Większość zawodników jeździ krótszy dystans, czyli jedno okrążenie. To praktycznie dłuższe niż mówi regulamin UCI ściganie typu xc. Dwa okrążenia, 50+ km, które jechałem 2h37min -Wawer i 2h25min Dąbrówka nie są "rasowym" maratonowym dystansem. Dystans jest zbyt krótki. Ale dość o kilometrowych niuansach. Ważne jest, że takie zawody się odbywają. Blisko domu, za nieduże pieniądze (dziadkowie płacą niższe wpisowe 40.00 zł) można sprawdzić się na tle innych ścigantów, pojechać w innym niż zwykle terenie. Całość dopełnia kameralna atmosfera, czas na porozmawianie ze znajomymi. Fajna impreza także dla całych rodzin (sporo kategorii dziecięcych). Gorąco polecam. 



czwartek, 7 października 2021

"Wszystko za życie" (Into the Wild), aut. Jon Krakauer, 1996, książka

"Wszystko za życie" (Into the Wild), aut. Jon Krakauer, 1996, książka 

Nie wątpię, że wszyscy, lub prawie wszyscy widzieli film "Wszystko za życie" (2007) :) Ci zaś,  nieliczni, którym ten film umknął są do pewnego stopnia szczęściarzami. Czeka na nich kino, które jest moim zdaniem znakomite. Na pozór jest to typowy, amerykański "film drogi" traktujący o szukaniu własnego sposobu na życie ujętego w zgrabną, popularną receptę: "Nie dajesz rady. Jedź w Bieszczady". W rzeczywistości to epicka opowieść o próbie realizacji marzeń, o wyborze własnej drogi do szczęścia. O jakości filmu stanowią: świetni aktorzy, osoba reżysera i scenarzysty w jednym, którym jest Sean Penn, pełne przestrzeni zdjęcia, muzyka z głównym motywem "Society" w wykonaniu lidera Pearl Jam - Eddiego Veddera oraz oczywiście scenariusz, który powstał na podstawie książki Jona Krakauera. Książka podobnie jak film funkcjonuje na naszym rynku pod tytułem "Wszystko za życie" chociaż angielski tytuł to "Into the wild". 

Film widziałem dość dawno temu w TV. Potem, ilekroć natknąłem się na niego na którymś z kanałów TV, wielokrotnie oglądałem przynajmniej jego fragmenty. Aż do teraz odkładałem lekturę książki. Film jest na tyle dobry, że nie miałem woli konfrontacji książkowego pierwowzoru z filmowym wcieleniem "Wszystko za życie". Jednak kupując książkę "Nomadland" (właśnie czytam) niejako przy okazji kupiłem także "Wszystko za życie".

Nie rozczarowałem się. To dobra, ciekawa lektura. Nic dziwnego, że stała się inspiracją do powstania filmu. Książka, co naturalne, jest bardziej niż film dociekliwa i dokładna w podążaniu tropem Chrisa McCandless'a. Autor książki szuka motywów, które stały za decyzją bohatera książki o ruszeniu na Alaskę, tragicznej w rezultacie próbie życia w zgodzie ze swoimi przekonaniami, w harmonii z przyrodą. Jon Krakauer, który także zmagał się z naturą rozumie sposób myślenia młodego człowieka, który decyduje się żyć zgodnie ze swoim światopoglądem. Książka tłumaczy skąd wziął się w alaskańskiej głuszy szkolny autobus - schronienie i miejsce zgonu Chrisa McCandless'a. Książka prowadzi przez drobiazgowe śledztwo autora na temat przyczyn śmierci bohatera-samotnika, szczegółowo wyjaśnia jaki błąd doprowadził do jego zgonu. Jest także otwartą polemiką zaprzeczającą opiniom, że Chris był jednym z oszołomów, którzy postanowili zasmakować życia w dziczy, lub zagubionym młodziakiem kierowanym myślami o autodestrukcji. W sposób oczywisty Chris nie był także wypalonym korpo-trybikiem (nie zaczął nawet pracować) szukającym ukojenia na łonie natury.

Każdy rozdział zaczyna się cytatami z książek, które zabrał ze sobą Chris, lub fragmentami artykułów, publikacji będącymi wyborem autora. Miałem z nimi problem. Cytowane fragmenty mają za zadanie poszerzenie kontekstu motywacji Chrisa. Mają czytelnikowi ułatwić rozumienie jego wyborów, decyzji. Ale... Gdy owe cytaty są zaznaczonymi przez Chrisa fragmentami z książek-lektur, które zabrał ze sobą (wziął do plecaka bodaj 9 książek), tak długo ich zamieszczenie w formie wstępu do rozdziału ma moim zdaniem sens. Kiedy zaś rozdziałowe intro jest wyborem autora, przebijanie się przez obszerne fragmenty egzystencjalnych rozterek autorstwa różnych pisarzy/publicystów zaczęło mnie nużyć. Może także dlatego, że są wydrukowane mniejszą czcionką niż reszta tekstu, a może właśnie dlatego, że są wyborem autora książki. Bardzo możliwe jest także to, że zwyczajnie się czepiam :) Ostatecznie, książka nie jest suchym reportażem, ale fabularyzowanym, ujętym w powieściową formę sprawozdaniem ze śledztwa przeprowadzonego przez jej autora. W każdym razie drażniło mnie przebijanie się przez te czasami bardzo obszerne wstępy gdyż opóżniało lekturę, a w rezultacie odwlekało dotarcie do prawdy o przyczynie śmierci Chrisa McCandless'a. 

Książka, opowiedziana w niej historia Chrisa McCandless'a nie jest tak jak film potoczysta, uwodzicielska, gładka i atrakcyjna. Bazujący na niej film jest w dużym stopniu rodzajem emanacji własnej wizji, wyobrażeń i fantazji autora scenariusza pobudzonej autentyczną historią. W moim przekonaniu warto jest przeczytać książkę chociażby dlatego, żeby lepiej zrozumieć motywy, sposób myślenia jej bohatera. I oczywiście także dlatego, żeby się dowiedzieć skąd wziął się w głuszy ten zagdkowy, szkolny autobus, który jak ufo objawił się niczym dar z niebios wędrowcowi w chwili, kiedy ten potrzebował schronienia. Ta zagadka nurtowała mnie od pierwszego obejrzenia filmu. Teraz, dzięki wyjaśnieniu zawartemu w książce mogę przestać myśleć na ten temat! :)

czwartek, 30 września 2021

"A-HA"(A-ha - The movie), reż . Thomas Robsahm, Niemcy/Norwegia, 2021, film

 "A-HA"(A-ha - The movie), reż . Thomas Robsahm, Niemcy/Norwegia, 2021, film

Jest tak mało filmów muzycznych! Nawet jeśli się pojawiają błyskawicznie znikają z ekranów. Tak jakiś czas temu było z dokumentem o Bjork. Zarejestrowałem obecność filmu w kinach i zanim zdążyłem się zebrać w sobie i ruszyć do kina, film zniknął z ekranów. Dlatego teraz reaguję natychmiast. Jest film, ja jestem w kinie. Akurat w tym miesiącu w repertuarze warszawskich kin istna obfitość filmów muzycznych: "Anette" Leosa Caraxa - byłem, widziałem, gorąco polecam. To music-hall, ale zaskakujący zarówno w warstwie muzycznej, dramaturgicznej i wizualnej. Aktorsko znakomity. Nominacje do Oscara zdaniem wielu praktycznie pewne. "Zappa" - dokument o Franku Zappie wyświetlany  w ramach 18th DOCS AGAINST GRAVITY. Kto nie zdążył niech żałuje. Szalenie ciekawy film o człowieku-orkiestrze, muzyku-instytucji. No i "A-HA"...

Ten film jest typowym do bólu zębów dokumentem o trzech Norwegach, którzy wymarzyli sobie międzynarodową karierę. Założyli kapelę i... Nie jestem fanem takiej muzyki, takich zespołów. Właściwie dopiero film uświadomił mi, jak wielką popularnością cieszyli się i cieszą nadal trzej panowie, którzy sprzedali ponad 50 mln płyt i grali koncerty dla 200 tysięcznej widowni. Na Netflix jest serial "Krótka historia popu" gdzie jeden z odcinków w całości poświęcony jest eksplozji skandynawskich talentów. I nie chodzi tylko o kapele: Roxette, Abba, Ace of Base i oczywiście A-ha, ale także wysyp i kariery skandynawskich producentów, dźwiękowców, czyli ludzi, którzy stoją za sukcesem wielu pop-gwiazd, a są praktycznie nieznani większości odbiorców. Film "A-ha" to także historia trzech niedojadających młodzieńców, którzy szukając szczęścia w Londynie pili z jednego kubeczka, mieszkali w jednym pokoju, żyli baaardzo oszczędnie wspólnie klepiąc biedę, aby teraz oddzielnie jechać na koncerty S-klasą, spać w innych hotelach, mieć oddzielne garderoby, a wszystko o spory dotyczące praw autorskich do ich wczesnych kawałków, w tym "Take on Me". To dość pouczająca historia o tym, że warto jest ustalać reguły gry zanim się do niej przystąpi. To także dość zabawna opowieść o próbie ucieczki od etykiety kapeli dla małolatów, którą pozwolili sobie przykleić na samym początku kariery i która jak sądzę przylgnęła do nich na dobre. I chociaż nie jestem ich fanem nie sposób jest nie słyszeć i nie lubić często ckliwych, ale jednak fajnie skomponowanych hitów. Jest ich w filmie mnóstwo łącznie z bondowskim "The living daylights". Cóż. Wygląda na to, że pod szyldem "A-ha" panowie nie wydadzą niczego nowego. Tym bardziej warto jest zobaczyć ten film.

PS. Pisząc tego posta słucham Radia 357. Za oknem jesień, pada, a Marek Niedźwiecki zagrał właśnie w radiu, ładny, jesienny moim zdaniem "List" Krzysztofa Napiórkowskiego >>>> (TU)


wtorek, 28 września 2021

M Liga XC, 2021.09.25, wyścig mtb xc, Góra Meran, Otwock, rowerowe

 M Liga XC, 2021.09.25, wyścig mtb xc, Góra Meran, Otwock, rowerowe

Handicap wieku -
samotność na pudle:)
W tym sezonie zmieniłem rower na fula Scott
Spark RC WC 2020. Poza oczywistą różnicą 
w stosunku do poprzedniego Krossa B11,
który był rowerem typu hardtail, istotną
zmianą jest także geometria roweru, która w 
połączeniu z amortyzacją tyłu pozwala na
b. szybkie i pewne pokonywanie zjazdów.
 
Od dawna się nie ścigałem. Niefortunny upadek parę lat temu, pandemia, mnóstwo obowiązków zniechęciły mnie, aż do ostatniej soboty, do startu w zawodach. Kiedy okazało się, że zamykającym sezon wyścigiem XC w cyklu M Ligii, będą zawody na Górze Meran podjąłem decyzję o starcie. Meran leży w granicach Otwocka. To sporych rozmiarów, rozległa wydma, na tyle wysoka, że o ile dobrze pamiętam z lektury przewodnika "po okolicach" przed wojną była tam nawet skocznia narciarska. Miejsce zostało nazwane przez mieszkańców Otwocka "Meran", gdyż jego walory przypominały zdaniem niektórych słynne, włoskie Merano. Meran jest dość częstym celem naszych weekendowych jazd rowerowych. Lubimy to miejsce. Jest się gdzie ujechać. Zarośnięta lasem wydma jest pocięta sporą ilością ścieżek. Wśród nich wymagające, strome podjazdy oraz znacznej, jak na Mazowsze, długości zjazdy.

Zawody z cyklu M Liga XC są imprezą kameralną. W moim wyścigu jechało 24 zawodników w kategoriach Masters II (urodzeni 1981-1972), Masters III (1971-1967) oraz "moja" kategoria - Masters IV (1966 i starsi). Przyjechałem 19-sty open i jako jedyny reprezentant MIV wygrałem tę kategorię pokonując m.in. także jedynego reprezentanta kat. MIII. Moi rowerowi koledzy sugerują, że powinienem rozgrywać zawody w trybie korespondencyjnym. Ich zdaniem czynnych zawodników MIV praktycznie nie ma, więc wystarczy wysłać zgłoszenie, opłacić startowe i wskoczyć na pudło:) Rzeczywiście frekwencja była skromna, ale ściganie było na poważnie. Ujechałem się! Przez cały wyścig byłem zmuszony jechać na maksa, a trasa nie pozwała nawet na chwilę odpoczynku. Jednym słowem było mocno i fajnie!
 

poniedziałek, 27 września 2021

"Kes" (KES. A kestrel for the Knave), aut. Barry Hines, 1968, książka

 "Kes" (KES. A kestrel for the Knave), aut. Barry Hines, 1968, książka

Właściwie bardziej chciałem obejrzeć film niż przeczytać książkę. W  każdym razie o istnieniu tej książki dowiedziałem się wówczas , kiedy na ekrany wszedł nakręcony na podstawie tej książki film (1969). Tytuł mocno osadził mi się w pamięci. Film miał dobre recenzje, był często wymieniany jako ważna kontynuacja angielskiej szkoły filmowej "młodych gniewnych", której sztandarowym tytułem jest "Samotność długodystansowca". Książkę przeczytałem, film nadal przede mną.

"Kes" jest historią nastoletniego chłopca osadzoną w angielskiej, prowincjonalnej rzeczywistości początku lat 60-tych. Pochodzący z rozbitej, górniczej rodziny bohater książki ucieka od szarej, ponurej rzeczywistości w nowoodkrytą pasję jaką jest sokolnictwo. Z zapałem szkoli wyjętego z gniazda sokoła, a sukces i szczególna więź z ptakiem rekompensują mu porażki szkolne, towarzyskie i rodzinne. Opowieść jest gorzką oceną nie tylko ówczesnego systemu edukacji, ale także ostrą krytyką  obowiązującego porządku społecznego, który praktycznie uniemożliwiał awans społeczny proletariackim dzieciom. 

"Kes" czyta się szybko. Wydanie które mam (kupiłem używany egz. na Olx) liczy 232 str., ale jest to wydanie w formacie kieszonkowym, więc 232 str to ekwiwalent ok. 150 str. "normalnego" formatu. To nie jest być może powalająca lektura. Ostatecznie to "tylko" szara historia o szarych ludziach żyjących w szarych czasach, ale... Czytając tę książkę przypomniał mi się album i film "The Wall" (1979) Pink Floyd oraz słynny song "Another brick in the wall". "Kes" i "Another brick..." moim zdaniem pasują do siebie. Nie mam pojęcia jak wyglądało dzieciństwo członków kapeli Pink Floyd, ale słowa: 

We don't need no education
We don't need no thought control
No dark sarcasm in the classroom
Teachers leave them kids alone
Hey!
Teacher, leave them kids alone!
All in all it's just another brick in the wall
All in all you're just another brick in the wall

mógłby napisać bohater "Kes" - Billy. 

czwartek, 16 września 2021

"Modigliani", aut. Pierre Sichel, książka

 "Modigliani", aut. Pierre Sichel, książka

Bardzo długo czytałem tę książkę. 660 str nie licząc przypisów, a trwało to chyba z miesiąc... I wcale nie dlatego, że książka jest słaba, źle napisana, a temat, którym jak wynika z tytułu jest biografia Amedeo Modiglianiego, jest nieciekawy. Tę książkę ciężko się czyta, z tego samego powodu dla którego ciężko oglądało mi się "Skazanego na bluesa" - to smutna, ponura wręcz historia autodestrukcji.

Nie pamiętam już skąd i w jaki sposób dopadł mnie Modigliani i jego obrazy. W każdym razie z wycieczki do Paryża (okolice roku 1981) przywiozłem w formie pamiątki kilkanaście pocztówek z reprodukcjami obrazów kilku malarzy. Wśród nich są portrety namalowane przez Modiglianiego. Podobała mi się ta powszechnie rozpoznawalna maniera/styl Amedeo: łabędzie szyje, wyciągnięte twarze portretowanych osób, puste, pozbawione tęczówek oczy modelek i modeli.

Od dawna wiedziałem o istnieniu tej biografii. Nie mam pojęcia, gdzie o niej przeczytałem/usłyszałem. Egzemplarz, który mam był wydany przez PIW w 1967 roku, a mnie dopiero teraz dopadła chęć dowiedzenia się kim był, jak żył autor unikalnych portretów, wspaniałych aktów, niedoszły rzeźbiarz, ówczesny outsider, kreator własnego stylu, któremu pozostał wierny aż do śmierci.

"Modigliani" jest lekturą fascynująca. To oczywiście biografia, ale fabularyzowana. Autor znający doskonale realia funkcjonowania paryskiej bohemy nie ogranicza się do podawania suchych faktów. Dzięki mnóstwie szczegółów czytając ma się wrażenie uczestniczenia w opisywanych wydarzeniach będących udziałem Amedeo. Może właśnie ten zabieg czyni tę lekturę tak ciężką, trudną do przebrnięcia? Czytelnik utożsamia się z bohaterem biografii, a wszelkie troski, rozterki Modiglianiego stają się bardzo bliskie, zrozumiałe i zwyczajnie, po ludzku, bolą. Bardzo.

Pierre Schiel prowadzi czytelnika po Montmarte i Montparnesse z precyzją zawodowego przewodnika. Poznajemy zaułki, restauracje, hotele, miejsca odwiedzane przez ówczesną bohemę, zaprzyjaźniamy się całą rzeszą malarzy, manszardów, mecenasów, poetów, pisarzy różnych narodowości, członków paryskiej cyganerii - buzującego kotła pomysłów, idei, miejsca, gdzie powstawały nowe malarskie kierunki, rodziły nowatorskie trendy w sztuce. Wiedza autora jest imponująca, a mnóstwo drobnych detali pozwala na zrozumienie, poczucie, nieomal dotknięcie tamtej atmosfery. Ale jest to także, może przede wszystkim opowieść o autodestrukcji. Czy gdyby Amedeo odniósł za życia sukces miałoby to wpływ na jego los? Nie sądzę. Był chyba typem utracjusza, który wbrew wszystkiemu i wszystkim żył i pił bez opamiętania wzmacniając swoje doznania haszyszem. Podobnie jak Ryszard Ridel brnął ku samozagładzie pomimo daru bezgranicznej miłości jaką darzyła go Jeanne Hebuterne, kobieta, którą Modi także, jak twierdził, kochał. Odszedł w chorobie praktycznie na własne życzenie zabierając ze sobą dwa inne życia.

Odebrałem tę książkę, to życie jako przeraźliwie smutne, tragiczne. Myślę, że "Modigliani" jest lekturą głównie dla fanów twórczości Modiglianiego oraz tych, którzy interesują się życiem międzywojennej, paryskiej cyganerii. 

niedziela, 5 września 2021

Kopiec Powstania Warszawskiego, niedziela 2021.09.05

 Kopiec Powstania Warszawskiego, niedziela 2021.09.05

Tradycyjnie już, tym razem w ograniczonym, dwójkowym składzie pojechaliśmy z Darkiem na Kopiec Powstania Warszawskiego, żeby zapalić światełko. W tym roku jest wyraźnie inaczej. Wydaje mi się, że nie było takiej celebry jak w latach ubiegłych. Na pewno nie pali się ogień, który kiedyś był utrzymywany i chroniony przez posterunek Straży Miejskiej przez 63 dni trwania Powstania. Jest, jak widać na zdjęciu
zdecydowanie mniej zniczy, kwiatów, wieńców i innych symboli pamięci. Przykre. Widocznie w tym roku rocznica wybuchu Powstania nie była potrzebna do celów propagandowych...

Kopiec Powstania jest miejscem wartym odwiedzenia nie tylko ze względu na pamięć o Powstaniu. To także ciekawie ulokowany punkt widokowy ze szczytu którego rozciąga się rozległy widok w kierunku Wilanowa, Ursynowa i doliny Wisły. Kopiec był także popularnym miejscem spotkań bikerów uprawiających dyscypliny grawitacyjne, czyli przedkładających nad prozaiczną jazdę latanie na rowerze. Jednak jakiś czas temu ktoś uznał, że wiodący wokół Kopca tor zjazdowy i kolorowo ubrana młodzież w bliżej nieokreślony sposób godzą w powagę miejsca i tor został przeoranych spychaczem. Potem, kiedy Powstańcy oświadczyli, że nie mają nic przeciwko temu, żeby miejsce było "żywe" i stanowiło punkt spotkań młodych ludzi miano przywrócić Kopcowi jego rowerową funkcjonalność. Na obietnicach się skończyło... 

piątek, 3 września 2021

Beksiński w Warszawie, Centrum Praskie KONESER, 26 czerwca - 5 września 2021, wystawa

 Beksiński w Warszawie, Centrum Praskie KONESER, 26 czerwca - 5 września 2021, wystawa

Zdzisław Beksiński - facet z Sanoka w okularach - jaruzelopodobnych telewizorach. Ciasne mieszkanie w blokach, meblościanka, w niej, niejako na siłę wciśnięte sztalugi oświetlone czterema może sześcioma lampami biurowymi na wysięgnikach -  "pantografach", dobrej klasy sprzęt grający i imponująca kolekcja płyt cd z muzyką klasyczną. 

Ale kiedy zobaczyłem po raz pierwszy obrazy Beksińskiego nie wiedziałem o tym wszystkim. Był początek lat 80-tych. Dom Braci Jabłkowskich w Warszawie i jakieś bliżej nieokreślone "targi sztuki". Obrazy, które wówczas widziałem zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. 

Dystopijne (modne dzisiaj, wówczas nieznane określenie), fantasmagorystyczne, upiorne wizje nieistniejących światów zwalały z nóg... Targi trwały kilka dni. Wpadałem tam odwiedzić moich znajomych: Artura "Turala" i Krzyśka "Średniego", którzy wystawiali wykonane w skórze dokonania Artura. Stoisko z obrazami Beksińskiego było tuż obok. I chociaż byłbym daleki od tego, żeby powiesić sobie te obrazy w sypialni, to nazwisko "Beksiński" zapadło w mojej pamięci.

Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że zostawił po sobie około 6 tys. zdjęć, obrazów, (w TV mecz Po
lska-Albania, Lewy podał, Krycha strzelił, wooow), grafik i rysunków Niebywała wprost pracowitość, płodność, kreatywność, wyobraźnia, fantazja. Jakaś jej część widoczna jest na wystawie a Koneserze, gdzie prezentowanych jest bodaj 70 obrazów, a na zewnątrz, w formie zachęty kilkadziesiąt rysunków i komputerowo wspomaganych grafik. Wystawa poza prezentacją twórczości pokazuje także ewolucję artysty, transformację od koszmarnych fantazji do często bezosobowych form z oszczędnym użyciem koloru. Od obrazów, przez rysunki i grafiki powstałe z użyciem wspomagania komputerowego. 

Zostały jeszcze dwa dni. Wystawa jest moim zdaniem bardzo udana i interesująca. Centrum KONESER jest także miejscem wartym odwiedzenia. Fajny kierunek na wypad w najbliższy weekend. 

Ważne! Nie sugerujcie się informacją na eBilet o braku biletów. Bilety: normalny 35 zł, ulgowy 25 zł można bez problemu kupić na miejscu. Organizator wpuszcza nieograniczoną ilość osób. Może być tłoczno!

poniedziałek, 30 sierpnia 2021

"Śladami Cesarii Evory. Muzyka Metysów z Zielonego Przylądka", reż. Jan Kerhart, Ulrich Stein, Niemcy 2019, ARTE vod

 "Śladami Cesarii Evory. Muzyka Metysów z Zielonego Przylądka", reż. Jan Kerhart, Ulrich Stein, Niemcy 2019, ARTE vod

Jeśli pamiętacie i podobał się Wam film "Buena Vista Social Club", ten także polubicie. Cesarii Evory nikomu nie trzeba przedstawiać. Jednak nie jest to film o niej, ale o miejscu, gdzie powstaje morna - endemiczny dla Wysp Zielonego Przylądka gatunek muzyczny, czyli w nastroju portugalskie fado, ale z wyraźnym dotknięciem, melodyką południowo-amerykańską. Dzisiaj, kiedy Cesarii Evory już nie ma (zmarła w 2011) jej korona "królowej morny" trafiła do Lury, która może nie jest (jeszcze) tak popularna jak Cesaria, nie ma takiej charyzmy jak "bosongoa diva", ale z pewnością wokalnie nie jest gorsza od pierwowzoru. Film jest dostępny (TU) czyli na platformie vod ARTE, ale bezpłatnie do 2021.09.01. To blisko godzinna podróż po wyspach gdzie powstają tęskne, często smutne songi, dzięki którym Cesaria stała się rozpoznawalna, uzyskała miano gwiazdy. Kubek gorącej herbaty, może nawet  kieliszek wina, czy lampki koniaku będzie dobrym uzupełnieniem tej pełnej melancholijnej opowieści o ludziach i miejscach, gdzie splot wielu okoliczności daje muzykę, którą zachwyca się duża część świata.

czwartek, 26 sierpnia 2021

"Zenek", reż. Jan Hryniak, PL 2020, film, Netflix

 "Zenek", reż. Jan Hryniak, PL 2020, film, Netflix

Oceniłem ten film na 5 (średni) w 10-cio punktowej skali filmweb. Obejrzałem go dzięki temu, że jest dostępny na Netflix. Na obejrzenie go w kinie raczej byłoby mi szkoda czasu. A tak, w domu, 2w1: wiosełka i "Zenek". Film jest dość długi (2h), ale gładko się go ogląda; przez praktycznie cały czas uśmiech nie schodził mi z twarzy. To pogodna, solidnie zrobiona i opowiedziana historia o zjawisku jakim jest disco polo. Być może nie ma w nim wybitnych kreacji aktorskich, ale uważam, że jest przyzwoicie zagrany (bdb kreacja Klary Bielawki grającej żonę Zenka). Film ma fajny klimat, a dbałość o scenografię i realia powoduje, że widz z łatwością przenosi się w przełom lat 80/90. Cóż... Gdyby Zenek urodził się w delcie Missisipi pewnie grałby bluesa, gdyby był mieszkańcem Wysp Zielonego Przylądka śpiewałby mornę. Jednak los chciał, że urodził się i wychował na Podlasiu, gdzie rządziło disco polo... Można nie lubić (i nie słuchać) tej muzyki. Można pomstować na TVP Jacka Kurskiego, która schlebiając gustom dużej części telewidzów promuje ten nurt muzyczny. Jednak nie można (moim zdaniem oczywiście) nie mieć sympatii dla Zenka - self-made-mana, który zaczynał od grania na imprezach, gdzie gażę stanowiło kilka butelek wódki. I to, że nie lubię, nie oglądam disco polo nie ma nic do rzeczy i nie ma wpływu ma ocenę filmu. "Zenek" to kawałek historii naszego rynku muzycznego. A że dotyczy disco polo? Też bym wolał żeby to był blues:)   ....ale, blues z TYM głosem... :)

środa, 18 sierpnia 2021

"Na rauszu" (Druk), reż. Thomas Vinterberg, Dania, Holandia, Szwecja, 2020, film, właśnie w kinach

 "Na rauszu" (Druk), reż. Thomas Vinterberg, Dania, Holandia, Szwecja, 2020, film, właśnie w kinach

Oscar 2021? Za co?! Za "Najlepszy film międzynarodowy"?! Moim zdaniem to nieporozumienie. Oceniam ten film na 4, czyli "ujdzie" w 10-cio punktowej skali filmweb. W mojej ocenie film jest kompletną bzdurą. Do tego z góry wiadomo jak się skończy alkoholowy eksperyment "chłopców". Problemami dla wszystkich uczestników żałosnego pseudoeksperymentu, bólem i łzami ich najbliższych. Mads Mikkelsen, którego lubię przede wszystkim za kreację w filmie "Polowanie" robi dobrze swoją robotę. Dlatego AŻ "4".  

Moim zdaniem to film dla fanów, zwłaszcza fanek Madsa. Tylko oni nie wyjdą z kina rozczarowani.

wtorek, 17 sierpnia 2021

Sudecki klimacik - Góry Suche, 2021.08.06-08, rowerowe

 Sudecki klimacik - Góry Suche, 2021.08.06-08, rowerowe

Okolice Wałbrzycha są fajnym terenem do jazdy na rowerku. Dużo wytyczonych, oznakowanych tras rowerowych. Oznakowanie nie jest doskonałe, ale jakoś dałem radę się nie zgubić:) Posługiwałem się mapą tras rowerowych mtb - "Strefa MTB Sudety". Przy jej pomocy zrobiłem sobie kilkugodzinną wycieczkę zaliczając m.in. popularne, chętnie odwiedzane miejsce jakim jest schronisko "Andrzejówka". Praktycznie wszystkie trasy oznaczone jako rowerowe są do "wyjechania" poza dwoma, krótkimi, dość stromymi odcinkami, które zostały wzmocnione dla ochrony przed erozja ażurowymi płytami betonowymi.  

Jeżdżąc na rowerze zwykle nie jadam nic dużego. Nie lubię się czuć ociężały. Robię wyjątek od tej reguły dla placków ziemniaczanych. Otóż wszędzie, gdzie są podawane testuję ich smak porównując je z plackami, które robiła moja Mama, które są wzorem doskonałości. Zamówiłem apetycznie wyglądającą porcję. Smakowały dobrze. Były takie jak lubię: wysmażone, cienkie, chrupiące, posypane cukrem (śmietany, którą standardowo podano nie używam). Poczułem się zobowiązany do skomplementowania autorki tego dokonania. Zwracając talerz (samoobsługa) wraziłem głowę w otwór prowadzący do kuchni, pogratulowałem smaku i jakości. "Z niemieckiego proszku zawsze się udają" - odparła Pani Kucharka....  

Pasmo Gór Suchych to właściwie wzniesienia, których wysokość nie przekracza 1000 m. Mnie się udało zaliczyć jedno z największych - Turzynę. Obszar po którym jeździłem (zostawiłem samochód w Głuszycy, rowerem do Łomnicy, skąd bierze początek kilka szlaków "MTB Sudety") jest bardzo malowniczy, obfitujący w strumienie, duże obszary leśne. Na kolejną wizytę zostawiłem sobie odwiedziny ruin zamku w Rogowcu, który jak czytam w necie jest najwyżej położonym zamkiem w Polsce. A wszystko to w pobliżu innej godnej polecenia, rowerowej miejscówki jaką jest Srebrna Góra. Kotlina Kłodzka - fajne miejsce na rowerek!