wtorek, 16 kwietnia 2024

"Dziesięć Rewolucyjnych Koncepcji Współczesnej Nauki" (Instability rules. The ten most amazing ideas of modern science), aut. Charles Flowers, PL 2003, USA 2002, książka

 "Dziesięć Rewolucyjnych Koncepcji Współczesnej Nauki" (Instability rules. The ten most amazing ideas of modern science), aut. Charles Flowers, PL 2003, USA 2002, książka

W poprzednim poście odniosłem się do tej książki rekomendując ją jako fajną, popularnonaukową lekturę napisana przez fachowca od wydawnictw tego typu. Na skrzydełku okładki napisano, że Charles Flowers jest autorem lub/i współautorem 58 książek z których znaczna  część została wyróżniona nagrodami. Na raptem 191 str, książki, autor zgodnie z tytułem prezentuje 10 najważniejszych odkryć/dokonań naukowych XX-stego wieku. Nie wiem według jakiego klucza autor dokonał selekcji odkryć, czyli dlaczego te, nie inne uznał za rewolucyjne. Warto też zwrócić uwagę na datę publikacji - 2002 rok. Oznacza to, że w książce z przyczyn oczywistych nie znalazła się metoda "grzebania" w genach ujęta w akronimie CRISP/Cas9, która to metoda inżynierii genetycznej opublikowana w roku 2012 została uznana za jedno z najważniejszych okryć w historii genetyki, a panie naukowczynie: Jennifer Doudna i Emmanuelle Charpentier w roku 2020 uhonorowano Noblem. Specjalnie podkreślam to dokonanie, gdyż w "Dziesięć Rewolucyjnych Koncepcji..." znajduje się rozdział "Medel, Watson, Crick i genom ludzki" w którym znajdziemy to co stało się podstawą wszelkich dalszych badań DNA, bez których inżynieria genetyczna nie byłaby możliwa. Ten rozdział, przyswajalny sposób podania niełatwej wiedzy na temat budowy helisy DNA podobał mi się chyba najbardziej. Ale to oczywiście moja subiektywna ocena, która może wynikać z faktu, że od wielu lat genetyka zaprząta mój umysł i jest częstym tematem postów na "prostozjeziora". Inne rozdziały-tematy są nie mniej fascynujące, zwłaszcza te, które odnoszą się bezpośrednio do wysiłków zmierzających do przesuwania granic poznania w skali makro: "Hubble i rozszerzający się wszechświat", "Einstein i zagadka światła", "Wielki wybuch, Wielka zapaść, Wielka nuda". Poznanie w skali mikro reprezentuje rozdział: "Bohr i tajemnica świata kwantów". Poza tym jest kilka innych tematów, które są mniej fascynujące, no może poza "Hominidy, ludzie i poszukiwanie początków" i "Wegener i ruch kontynentów". Pozostałych trzech rozdziałów, których zawartości specjalnie nie ujawniam :) nie zaliczam do szczególnie ciekawych, a opisanych tam odkryć i nie zaliczyłbym do najbardziej rewolucyjnych koncepcji współczesnej nauki. Ale to moje zdanie i nie zmienia to faktu, że książka spodobała mi się na tyle, że zamówiłem egzemplarz do mojego priv księgozbioru (ten przeczytany chwilę temu egz. pochodził z lokalnej biblioteki). 

Książka, pomimo, że zawarta w niej wiedza ma ćwierć wieku+ jest nadal ciekawa i wbrew pozorom aktualna stanowiąc solidną bazę do prób zrozumienia np. fenomenu fal grawitacyjnych, pojęcia zagrożeń i dobrodziejstw niesionych przez gwałtowny rozwój inżynierii genetycznej. A wszystko to na skromnych 191 stronach, które bez większego wysiłku można pochłonąć w jeden weekend :)

piątek, 12 kwietnia 2024

"Fale grawitacyjne. Nowa era astrofizyki" (Les Ondes gravitationnelles), aut. Nathalie Deruelle, Jean-Pierre Lasota, Francja 2018, PL 2019, książka

 "Fale grawitacyjne. Nowa era astrofizyki" (Les Ondes gravitationnelles), aut. Nathalie Deruelle, Jean-Pierre Lasota, Francja 2018, PL 2019, książka

Najlepiej jest zacząć od początku:) Początek można potraktować jako formę ostrzeżenia, do tego poważnego. Otóż autorzy książki nie dość, że są fizykami teoretykami, astrofizykami i praktykującymi, czynnymi naukowcami osobiście zaangażowanymi w budowę detektora fal grawitacyjnych VIRGO, to do tego są Francuzami. Oczywiście żadna z wymienionych cech (łącznie z byciem Francuzką/Francuzem:)) nie jest dyshonorem, ujmą. Ostatecznie każdemu może się to przytrafić i jakoś trzeba z tym żyć. Jednak wszystkie te cechy, do tego pomnożone x2 powodują, że książka, która w założeniu miała być popularno-naukowa ma w moim odbiorze charakter stricte naukowy. Jednak czytając tę książkę (i wiele im podobnych) nie warto się zrażać, wpadać w depresję dumając nad głębią swojej ignorancji zwłaszcza w obliczu rzeczy tak nieoczywistej jak zmarchy czasoprzestrzeni (tym są fale grawitacyjne). W przypadku tej konkretnej książki wystarczy dobrnąć do strony 40-stej (dlaczego nie napisali o tym na 1-szej stronie, się pytam!), gdzie czyatmy: ...."Fałszywe sygnały ujawniły również, że znaczna część współpracowników LIGO/Virgo nie wierzyła w istnienie fal grawitacyjnych. Choć może się to wydawać dziwne, w nauce wiara płynie z rozumu - żeby uwierzyć, trzeba zrozumieć. Otóż oprócz wybitnych specjalistów w swojej dziedzinie w owej grupie tysiąca obserwatorów znalazło się wielu fizyków, którzy nie rozumieją dogłębnie (albo wcale...) teorii względności, słowem: wierzą, nie rozumiejąc"... Sugeruję więc nie przejmować się zbytnio brakiem dogłębnego rozumienia wszystkich opisanych w książce mechanizmów, lecz cieszyć się (wraz z naukowcami), że udało im się przekonać "na wiarę" swoje rządy i priv sponsorów do wydania znacznych pieniędzy na budowę specjalnych detektorów-interferometrów LIGO (Laser Interferometer Gravitational Wave Observatory) służących do wyłapania/pomiaru "czegoś" co ze wzorów i założeń ogólnej teorii względności wywiódł niejaki A. Einstein; "cosia" istniejącego w wirtualnym, matematycznym świecie opisanym na początku 20-stego wieku (1916) przez faceta, który jak głosi legenda do słynnego E=mc2 tudzież innych konkluzji doszedł w wyniku eksperymentów MYŚLOWYCH (to co wymyślił Albercik w przerwie na kawę i kanapkę naukowcy w znoju i trudzie starają się dowieść budując stosowane urządzenia; wstępny koszt jednego z detektorów fal grawitacyjnych wyniósł 365 mln USD, natomiast Wielki Zderzacz Hadronów w CERN w Szwajcarii to wydatek około 6 mld franków szwajcarskich). Cóż... Nie wystarczy wymyślić. Wypada udowodnić, a udowodnienie kosztuje i to niemało...

Ale stało się! 14 września 2015 dwa niezależne detektory LIGO dokonały pierwszej w dziejach ludzkości detekcji fal grawitacyjnych pochodzących ze zderzenia (kolapsu - tak brzmi naukowo i dostojnie) dwóch czarnych dziur, zdarzenia, które miało miejsce ponad 1 miliard [sic!] lat temu. 

I o tym właśnie jest ta niełatwa w odbiorze książka:) Odwołując się do przywołanego wyżej cytatu ze zrozumieniem treści miałem pewne :)) trudności. Z wiarą jest/było ciut lepiej. Ona - wiara w potęgę ludzkiego umysłu pozwoliła mi śledzić zmagania naukowców brnących w przedsięwzięcie budowy detektorów fal grawitacyjnych, które pozwalają zaglądać w zakamarki Wszechświata dostarczając danych do prób jego rozumienia. Moim zdaniem (pewnie nie jestem odosobniony; znakomicie pisał o tym St. Lem w "Powrocie z Gwiazd") eksploracja rozumiana jako działanie w kierunku POZNANIA jest/być powinna immanentną wartością/cechą rodzaju ludzkiego. Potrzeba poznania wyzwala to co najlepsze w ludzkiej rasie i utrzymuje nas - ludzi w stanie ciągłego napięcia, ciekawości, nieokiełznanym przymusie podejmowania prób zrozumienia Świata. To cywilizacyjny wymóg, obowiązek. Jeśli odpuścimy staniemy się ciepłymi kluchami pogrążającymi się w pułapce hedonizmu.

 "Fale grawitacyjne. Nowa era astrofizyki" oddaję dzisiaj do mojej lokalnej biblioteki. W międzyczasie pożyczyłem, przeczytałem i mogę rekomendować "Dziesięć Rewolucyjnych Koncepcji Współczesnej Nauki" Charlesa Flowersa, która chociaż nie traktuje o falach grawitacyjnych jest świetną książką znakomicie i przystępnie tłumaczącą m.in. zagadki ludzkiego genomu. Tę książkę zamówiłem. Chcę ją mieć na własność w mojej bibliotece. Będę do niej wracał. Falom grawitacyjnym nie odpuszczam:) Właśnie zaczynam czytać pożyczoną w bibliotece "Zmarszczki czasoprzestrzeni. Einstein, fale grawitacyjne i przyszłość astronomii" Gverta Schillinga. Autorzy: "Dziesięciu rewolucyjnych koncepcji..." i "Zmarszczek..." są zawodowymi popularyzatorami wiedzy. Lektura "Dziesięciu Rewolucyjnych Koncepcji Współczesnej Nauki" była czystą przyjemnością Mam nadzieję, że "Zmarszczki..." będą łatwiejsze w odbiorze niż napisane przez francuskich naukowców "Fale grawitacyjne. Nowa era astrofizyki". Oczywiście nie chcę nikogo zniechęcać do lektury "Fal grawitacyjnych. Nowa era astrofizyki". Mózg trzeba ćwiczyć!

czwartek, 4 kwietnia 2024

"DNA. Tajemnica zycia" (DNA: The secret of life), aut. James D. Watson i Andrew Berry, 2003, PL 2005, książka

 "DNA. Tajemnica zycia" (DNA: The secret of life), aut. James D. Watson i Andrew Berry, 2003, PL 2005, książka 

Autor książki - James D. Watson jest współodkrywcą helisy DNA (1953) uhonorowanym obok 2 innych naukowców: Francisa Cricka i Maurica Wilkinsa Nagrodą Nobla w roku 1962. Rosalind Franklin - członkinię zespołu odkrywców w niezbyt jasnych okolicznościach Komitet Noblowski pominął. Warto jest obejrzeć na YT film "The race to the double helix" (TU) traktując film jako rodzaj uzupełnienia wiedzy zawartej w książce z uwzględnieniem przyczyn pominięcia Rosalind Franklin w nominacji do nagrody. Jej wypowiedzi na ten temat nie znajdziemy. Zmarła na raka w roku 1958. Panowie Nobliści po otrzymaniu nagrody zgodnie twierdzili, że bez jej badań, a zwłaszcza precyzyjnego rentgenogramu soli sodowej DNA okrycie struktury DNA nastąpiłoby znacznie później. Pomimo, że regulamin Nagrody Nobla jednoznacznie definiuje, że nagroda przyznawana jest tylko osobom żyjącym i najwyżej trzy w każdej dziedzinie mogą otrzymać wyróżnienie to spekulacje dotyczące udziału/znaczenia dokonań Rosalind Franklin trwają do dzisiaj.

Książka jest moim zdaniem znakomita. Pomimo tego, że zawarta w niej wiedza liczy JUŻ około ćwierć wieku to nadal stanowi solidną podstawę do zrozumienia tytułowej "tajemnicy życia". "DNA. Tajemnica życia" jest książka popularnonaukową, czyli w założeniu skierowaną do takich odbiorców jak ja: niewiele wiedzy, ale za to duża ciekawość i upór w dążeniu zrozumienia o co w tym wszystkim chodzi :)  Ostrzegam, że na czytelnika-ignoranta czekają takie miny jak np.: ..."Formą markera DNA, która zwróciła ich uwagę był polimorfizm długości fragmentów restrykcyjnych (RFLP) , wynikający z osobniczych różnic w położeniu sekwencji rozpoznawczych i przecinanych przez enzymy restrykcyjne"...  Sugeruję, żeby takie pole minowe oznakować i przemknąć nad nim lekko i zgrabnie zamiast łkać i drzeć włosy z głowy rozpaczając nad głębią swojej niewiedzy. Dalej nadal jest ciekawie i bardziej zrozumiale :) Książka mówi bowiem nie tylko o historii okrycia helisy DNA, ale zajmuje się także praktycznymi aspektami tej wiedzy opisywanymi tytułami poszczególnych rozdziałów. Np.: "Zabawa w Stwórcę" DNA projektowany na miarę", "DNA, dolary i leki: biotechnologia", czy rozdział ostatni - "Kim jesteśmy" geny czy wychowanie?". Zapewniam, że pomimo "pól minowych" dobrze i szybko czyta się tę książkę, zwłaszcza, że autor - James D. Watson jest jest osobą o sprecyzowanych poglądach, które wyraża jasno, kategorycznie, a nawet dosadnie. 

Autor wierzy, że istnieje realna szansa na leczenie chorób genetycznych przy pomocy komórek macierzystych (dzieje się od 20-stu lat) i przewiduje to co stało się faktem, praktycznie codziennością - możliwość "grzebania" w genach modyfikując nie tylko żywność, ale także nas, ludzi... Nie mniej ciekawe jest to, że autor uważa, że nie jesteśmy bezwolnymi marionetkami sterowanymi przez geny, a wartość i sens istnienia nie polega wyłącznie na wiedzy... 

Od momentu okrycia helisy DNA genetyka stała się jedną z najważniejszych dziedzin nauki. Tam tkwi "tajemnica życia", a my, ludzie chcemy być równi bogom, żyć wiecznie i szczęśliwie. Ogromne pieniądze inwestowane w rozwój genetyki już teraz skutkują bezproblemową możliwością "produkcji" klonów zwierząt, usuwania na poziomie zarodkowym "niechcianych" genów w zarodkach ludzkich i możliwością przedłużania życia... Według ostatnich badań być może JUŻ jesteśmy na drodze do nieśmiertelności, gdyż sposobem na zatrzymanie starzenia jest zatrzymanie starzenia się DNA. W dużym uproszeniu chodzi o transkrypcję (przekształcanie DNA w RNA), czyli pobranie informacji genetycznej z DNA i przeniesieniu jej poza komórkę przy pomocy nośnika jakim jest RNA. Im starszy jest organizm tym słabiej produkuje RNA co w konsekwencji prowadzi do wstrzymania produkcji nowych białek, czyli starzenia się organizmu. Na własny użytek (przelot nad "polem miniowym") wymyśliłem sobie, że jest to trochę tak jak w przypadku kopiowania analogowych nagrań dźwiękowych na tę samą, wielokrotnie zapisywaną taśmę magnetofonową. Im taśma jest starsza, im więcej cykli zapisu wykonano, tym jakość nagrania jest słabsza... Ale przecież, jeszcze chwila, moment, kiedy nauce uda się rozwiązać problem produkcji RNA/uszkadzania DNA/odnawiania białek i będziemy cieszyć się wiecznym życiem. No, nie wszyscy. Taka terapia z pewnością będzie (może już jest) dostępna ludziom ultrabogatym, lub wybrańcom... Co warte jest życie bez śmierci? 

sobota, 30 marca 2024

"Izzy and the Black Trees", Klub Hydrozagadka, sobota 2024.03.23, koncert

 "Izzy and the Black Trees", Klub Hydrozagadka, sobota 2024.03.23, koncert

Chwila przed.
Nigdy nie widziałem tej kapeli i nigdy nie byłem w tym klubie. Dwa dobre  powody dla których wysupłałem 55.00 zł i udałem się w sobotni wieczór na godz. 19:00 na praska ulicę 11 Listopada 22, gdzie w podwórku, w otoczeniu starych, przedwojennych kamienic mieści się Hydrozagadka. Fajne miejsce, gdzie poza klubem znajdują sie jeszcze knajpeczki: Saturator, Skład Butelek, Zwiąż Mnie i hostel Loft 22 (więcej TU). 

Jakiś czas temu usłyszałem "Izzy" w Radiu 357. Mocne, rockowe granie. Skąpy sklad: 2x gitara, perkusja i wokalistka. To co poleciało z radia zrobiło na mnie na tyle pozytywne wrażenie, że jakiś czas potem odszukałem "Izzy" na YT, a pierwszym odsłuchanym clipem był kawałek "Liberate" (TU). Odsłuchałem/obejrzałem także inne i gdy doleciała do mnie via Spotify informacja o warszawskim koncercie, niezwłocznie kupiłem bilety. 

Niewielka estrada, sporo świateł, dobre
nagłośnienie, bezpośredni kontakt z publicznością
Koncert zaczął się petardą w postaci także polskiej kapeli "Steve Martins". Panowie zgodnie z założeniem podgrzali publiczność grając żywiołowego rocka. Po około 1h na estradę weszli "Izzy" i poleciało... To był świetny koncert! Postpunkowy klimat, przesterowane gitary, dobry dźwięk, głośno, ale bez przesady. Solidny kawałek rocka znakomicie brzmiącego we wnętrzu Hydrozagadki. "Izzy" wraz z bisem grali blisko 1,5h. Potem nieodwołalny koniec i żal, że to już, że zamiast przyjechać swoim samochodem trzeba było taksówką, bo przecież warto byłoby jeszcze chwilę posiedzieć, wychylić coś mocniejszego chłonąc atmosferę Hydrozagadki. Żaden stadionowy koncert nie może się równać z koncertami w miejscach takich jak Hydrozagadka. I chociaż adres 11 Listopada 22 to głęboka, daleka Praga to gorąco polecam to miejsce. Warto jest sprawdzić kapele, których koncerty są tam planowane i wybrać coś dla siebie. W tym miejscu trzeba być!

piątek, 15 marca 2024

"Diuna", reż. Denis Villeneuve, D1 2021, USA, Kanada, GB, Węgry; D2 2024, USA, Kanada, w kinach

 "Diuna", reż. Denis Villeneuve, D1 2021,  USA, Kanada, GB, Węgry; D2 2024, USA, Kanada, w kinach

Diuna 1
O "Diunie" napisano już chyba wszystko i wszędzie. Poza "prosto z jeziora" :) W każdym razie przyszła i na mnie pora i to właśnie teraz po obejrzeniu "Diuny 2" blisko 2 tyg. temu na kolosalnie dużym ekranie kina Imax. Dzień wcześniej odświeżyłem sobie "Diune 1". W tym przypadku było to HBO i trochę mniejszy niż imaxowy ekran mojego odbiornika TV :) Kolejną istotną różnicą mogącą mieć wpływ na moje doznania był towarzyszący "Diunie 1" polski lektor, a w przypadku "Diuny 2" wersja z polskim dubbingiem (seanse w Imax ver. ang. z pl-napisami były wyprzedane na kilka dni do przodu i dostępne były jedynie skrajne fotele, a te z oczywistych względów mnie nie interesowały; wybrałem więc seans [pon. 4.03, 14:10] z dubbingiem z odpowiednią lokalizacją fotela). "Diunę 1" widziałem 2x, "Diunę 2" tylko jeden raz. Moim zdaniem "Diuna 1" jest lepsza od "Diuny 2"  i pierwsza część zasługuje na 8/10 w skali filmweb, czyli bardzo dobry, podczas kiedy "Diuna 2" to moim zdaniem 7/10, czyli dobry. Każdej z ocen dodałbym jeszcze plus, ale tych w skali filmweb nie ma.

Diuna 2
Przyczyną dla której niżej cenię "Diunę 2" jest zbyt mocny przechył drugiej części w kierunku fantasy, odejście od formuły sci-fi, która przecież w "Diunie 1" i tak nie jest reprezentowana w czystej formie. W każdym razie ten koktajl: sci-fi i fantasy daje w efekcie hybrydę sci-fantasy, a mnie fantasy jako gatunek literacki/filmowy nie interesuje. Mam tak, że kiedy akcja wchodzi na nieakceptowalny dla mnie poziom mistycyzmów, wyroczni, rytuałów wtajemniczenia/przejścia itp. tracę zainteresowanie. Z tych powodów nie udało mi się przeczytać więcej niż 1/4 "Władcy pierścieni", książki którą w okolicach połowy lat 80-tych fascynowało się wielu moich znajomych (nie widziałem także żadnego z filmów). Podobnie miała się rzecz z książka "Diuna". Pierwsze polskie wydanie "Diuny" (1985) było dwutomowe i jakiś czas potem (1992-1993) wydano kolejne części sagi na którą składa się obecnie z osiem części. Pierwszy tom "Diuny" przeczytałem bez problemów, ale bez większych zachwytów. W drugim tomie ugrzązłem i nigdy nie przeczytałem go do końca. O ile pamiętam (czytałem "Diunę" w II poł. lat 80-tych) przyczyny zniechęcenia były takie same jak w odniesieniu do filmu - nadmiar mistyki. Gdzieś, kiedyś zatrzymałem oko na fragmentach ekranizacji "Diuny" z roku 1984, tej w reż. Davida Lyncha z udziałem Stinga - bez zachwytu i potrzeby obejrzenia filmu w całości.
Dwa tomy pierwszego polskiego wydania 

"Diuna 1" wbija w fotel. Estetyka tego filmu w każdym z wymiarów działających na emocję, a zwłaszcza obraz i muzyka jest porażająca. Na temat użytych w filmie kolorów napisano już tomy. Jakość większości kadrów, ze wskazaniem na te "pustynne" formalnie zwala z nóg, a widz żałuje, że nie może cieszyć oczu ich wysmakowanym pięknem dłużej. Ostatecznie to film, nie wystawa fotosów:) Całość, łącznie z muzyką Hansa Zimmera paraliżuje zmysły, a zmagania zamieszkujących bezwzględnie eksploatowaną planetę Arrakis - Fremenów z Harkonenami ogląda się z zapartym tchem. Poza mistrzowskim użyciem kolorów (świat złych Harkonenów jest praktycznie czarno-biały) twórcy uderzają w emocje widza bezpośrednimi skojarzeniami, gdzie zhierarchizowana organizacja Harkonenów przywodzi na myśl hitlerowskie Niemcy, a niektóre kadry są niczym wyjęte żywcem obrazy z oryginalnych kronik hitlerowskich parteitagów. Nie bez znaczenia jest fantastyczna scenografia, która w przypadku wnętrz, w moim oglądzie jest wypadkową słynnego skalnego miasta Petra i monumentalnej egipskiej architektury Karnaku i świątyni Hatszepsut. Oglądając "Diunę 1 i 2" zastanawiałem się, czy D.Villeneuve i jego ekipa odpowiedzialna za kostiumy, scenografię, zdjęcia widziała "Faraona"  J. Kawalerowicza (1966; był nominowany do Oscara 1967) i malarstwo Beksińskiego. W moim odczuciu w wizualnej warstwie "Diun" wyczuwalny jest tamten klimat, tamta estetyka, która w połączeniu z "plemiennym" charakterem wolnych Fremenów wymodelowanych na wzór słynnych saharyjskich Tauregów dostarcza oczom widza prawdziwą, niebywałą ucztę, która nikogo nie pozostawia obojętnym. To istny majstersztyk. Wizualna orgia.

Diuna 1984

"Diuna 2" nie zaskakuje wykreowanymi światami. Już je znamy z "Diuny 1". Jest tu kilka nowych pomysłów (bliżej poznajemy czerwie - pustynne potwory) i jesteśmy świadkami wykorzystania tych paskud w iście rekreacyjnych celach. Ale jest także więcej koloru i niestety więcej dialogu/opowieści tłumaczących funkcjonowanie mrocznych sił, które zarządzają tamtym światem. Ów nadmiar tekstu i koloru zaczyna się o okolicach 1/2 "Diuny 2" i od tego momentu moje zainteresowanie dalszą akcją, oczekiwanie na nowe fascynujące zdjęcia i zabiegi scenograficzne zaczęło spadać...  Na domiar złego, na szczęście już pod koniec filmu ujawnia się Christopher Walken w roli Imperatora, a tego aktora nie darzę specjalną sympatią. I już na koniec dubbing... Nie jest tak beznadziejnie słaby jak w przypadku "Awatara 2", ale nadal pozostawia wiele do życzenia, gdyż jest moim zdaniem ledwo poprawny. Czyli mamy wyraźne pękniecie, słyszalny dysonans pomiędzy znakomitym obrazem, potężną muzyką, świetną grą aktorów i bladziutką, polską warstwą tekstową... Moim zdaniem dobry polski lektor byłby o niebo lepszy niż trzeciorzędny garnitur polskojęzycznych aktorów. To oczywista skucha.

Film(y) trzeba zobaczyć. To fantastyczne kino dosłownie i w przenośni. Wielkie. Inne niż "Awatar", który jako widowisko jest także znakomity.  Kino tak samo jak "Awatar" porywające, ale poprzez historyczno-kulturowe odniesienia działające (na mnie?) zdecydowanie głębiej aniżeli dokonanie Jamesa Camerona. 

PS // Czytam, że będą kolejne "Diuny". No, nie wiem... 

poniedziałek, 11 marca 2024

Wisła/Świder, sobota 2024.03.09, rowerowe

 Wisła/Świder, sobota 2024.03.09, rowerowe

Ujście Świdra do Wisły, 9:40, temp. około +3 st. Miejsce, które chętnie odwiedzamy, które często
fotografuję. Przyczyną jest uroda tego zakątka: rozległy, przestrzenny widok,
 nietknięty cywilizacją. Do wrażenia wyjątkowości dokłada
 się płaskie, bardzo jaskrawe oświetlenie i towarzyszące mu smoliste, głębokie cienie. Słońce już
 wyczuwalnie grzeje, a brak wiatru i cisza potęgują poczucie harmonii.


sobota, 2 marca 2024

"Kos", reż. Paweł Maślona, PL, 2023, film

 "Kos", reż. Paweł Maślona, PL, 2023, film

Film zdobył kilka ważnych (w Polsce) nagród, w tym Złote Lwy 2023, czyli nagrodę główną na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Może to oznaczać, że albo rzeczywiście jest tak dobry, albo, że konkurencja była słaba... Obejrzałem film wczoraj. Dając filmowi 6/10, czyli "niezły" w skali filmweb, skłaniam się ku przekonaniu o wątlej konkurencji. 

Tak jak napisano i powiedziano praktycznie we wszystkich mediach "Kos" nie jest filmem o Tadeuszu Kościuszce. Trzeba go oglądać i oceniać w kategoriach dokonania artystycznego, czyli w kategoriach sztuki filmowej. Prawdą jest, że siadając w kinowym fotelu spodziewałem się po zdobywcy Złotych Lwów więcej i jak widać z mojej oceny siła filmu nie wgniotła mnie w fotel, ba, wyszedłem z kina ciut rozczarowany. To niezły film, ale do kategorii "dobry", czyli siódemki w skali filmweb sporo mu brakuje. Pomimo tego, że film dzieje się w kilku przeplatających się planach, "Kos" trwający blisko 2h cierpi na nierówne tempo. Suspens też nie jest jego mocną stroną, co w konsekwencji powoduje znaczący spadek, no... dobrze, falowanie zainteresowania akcją filmu. Pomimo wyraźnej dbałości o szczegóły (dobre kostiumy, charakteryzacja) efekty specjalne, sceny grupowe, budzą uśmiech bliski uśmiechu politowania. Podobały mi się natomiast aktorskie dokonania Roberta Więckiewicza (gra rosyjskiego oficera Dunina) oraz Łukasza Simlata (świetna w moim przekonaniu rola szlachcica Wąsowskiego). Te dwie postaci, ze wskazaniem na R. Więckiewicza "robią" ponad 50% filmu. Dla nich i dla przyczyn o których niżej, warto jest zobaczyć "Kosa".

Oczywiście nie mogę się nie  odnieść do wielu głosów krytycznych mówiących o kpinie z polskiej historii, o poprawności filmu zrobionego według progresywnych, lewackich standardów. Otóż można, jeśli ktoś ma taką wolę kpić i krytykować udział czarnoskórego aktora (przyjaciel/adiutant T. Kościuszki przywieziony z ledwo co ukonstytuowanych Stanów Zjednoczonych), zarzucać autorom "Kosa" fałszowanie(?) historii i obalanie pomników. Można jednak obejrzeć film bez tych emocji i próbować ocenić go w kategoriach czysto filmowych. Jest rzeczą oczywistą, że film w pewnym stopniu wpisuje się w popularny ostatnio trend czegoś co można nazwać "chłopomanią". Wystarczy chociażby przywołać dość głośne tytuły książek: "Chamstwo" (2022) i "Chłopki. Opowieść o naszych babkach" (2023, 300 tys. sprzedanych egz.!), gdzie gdzieś, w oddali pobrzmiewa przybyła zza oceanu kultura woke, czyli refleksja o tragicznym losie nizin społecznych, którymi u nas byli chłopi pańszczyźniani, a za wielka wodą czarni niewolnicy. Jakiś czas temu przeczytałem "Chamstwo". Lektura godzi w mit miodem i mlekiem płynącej Polski szlacheckiej, który każdy z nas (mam taką wiarę:)) zna z sienkiewiczowskiej "Trylogii". Jaka jest prawda o polskim stanie szlacheckim, jego stosunku do pańszczyźnianych chłopów, woli do bicia się za Rzeczpospolitą? Przypominam, że "Trylogia" to cykl napisany z tezą, którą H. Sienkiewicz jasno określił na ostatniej stronie "Pana Wołodyjowskiego": "Na tym kończy się ten szereg książek pisanych w ciągu kilku lat i w niemałym trudzie - dla pokrzepienia serc". "Kos" podśmiewa się ze szlachty stawiającej się na wezwanie T. Kościuszki z bronią pamiętającą potop szwedzki i z wiarą, że: "Święta Panienka poprowadzi i osłoni", wszak "szlachta na koń siędzie i jakoś to będzie" . W "Kosie" szlachta traktuje chłopów jak swoja własność, a razy zadane kijem karbowego zostawiają takie same blizny na chłopskich plecach jak te zadane biczem nadzorcy plantacji bawełny na plecach czarnego adiutanta T. Kościuszki. Nie widzę tutaj żadnych nadużyć ze strony twórców filmu. Troszkę drażniły mnie buńczuczne tyrady rotmistrza Dunina (R. Więckiewicz) pouczającego Polaków, kąpiącego, że u nas "Bóg, honor, ojczyzna", gdzie honor jest przed ojczyzną wobec czego sami sobie robimy w kraju bajzel (dosłowny cytat), a potem prosimy matuszkę Rosiję o pomoc (Konfederacja targowicka 1792), bo sami sobie nie radzimy... Pomyślałem jednak, że można to odczytać także jak odniesienie do sytuacji bieżącej, bałaganu, który mamy teraz, szukania pomocy w Unii... Urszula Katarzyną II? :)

Oj! Chyba mnie wyniosło na ostatniej bandzie :) Wracam do filmu. Myślę sobie, że brakuje nam umiejętności krytycznego spojrzenia na nas samych, w tym na naszą historię, kulturę, rzeczywistość. "Kos" zawiera także elementy humoru zawartego w ścieżce dialogowej oraz prowokowanego sytuacją. Ale... Czy już umiemy się śmiać sami z siebie, z naszych narodowych przywar? Czy możliwe jest powstanie w Polsce odpowiednika "Latającego cyrku Monty Pythona" i nakręcenie filmu "Jabberwocky" - kwintesencji angielskiego humoru kpiącego do bólu zębów z Brytyjczyków i Brytyjskości, którego autorami są stuprocentowi Angole?

"Kos" nie jest i nie był pomyślany jako komedia. Stawia pytania, wyraża wątpliwości, daje do myślenia. Pomimo, że w mojej ocenie jest tylko "niezły" to zachęcam do jego obejrzenia. Warto jest mieć, jak zawsze, własne zdanie :)