środa, 30 czerwca 2021

"Zabij to i wyjedź z tego miasta", reż. Mariusz Wilczyński, PL, 2020, film, w kinach

"Zabij to i wyjedź z tego miasta", reż. Mariusz Wilczyński, PL, 2020, film, w kinach

O takich filmach mówi się, że są ciekawe, interesujące, intrygujące, że są inne niż wszystkie inne, że zaskakują, zmuszają do myślenia, zostawiają pole do własnej interpretacji. Tak się mówi o sztuce, która umyka klasyfikacji, do której nie da się przyłożyć szablonu, wrzucić do konkretnej szuflady, zaliczyć i mieć z głowy. A właściwie, czy to w ogóle jest sztuka, bo może tylko żart jakiś, artystyczne działanie, którego cel jest ukryty i zostanie przez twórcę ujawniony w trakcie kolejnych odsłon czegoś co być może bardziej zasługuje na miano performance niż filmu. 

Moja ocena "7" - dobry w skali filmweb.

"Zabij to..." do pewnego stopnia przypomina mi rysunki dzieci powstających na prośbę psychologa, który prosząc o narysowanie konkretnych scen stara się ocenić relacje panujące w rodzinie dziecka, jego związki rodzicami, rodzeństwem, otoczeniem, panujące w domu zależności oraz oczywiście stan emocjonalny dziecka-pacjenta. Różnica jest taka, że w przypadku "Zabij to.." kolejne rysunki składają się na film, który jest bardzo osobistą, nieliniową podróżą po życiu Mariusza Wilczyńskiego. Czy ta wyprawa jest ciekawa? Czy warto poświęcić 20-30 zł i blisko 1,5h żeby dać się w nią zabrać? Moim zdaniem tak. (Otwartym pozostaje pytanie, czy i co psycholog niekoniecznie dziecięcy odczytałby z tych obrazów:)).

Lubię filmy animowane. Należę do tego pokolenia, które pamięta dokonania polskiego krótkiego metrażu, w tym animacji właśnie, kiedy przed głównym seansem poza Kroniką Filmową wyświetlano w większości znakomite krótkie filmy: dokumenty, reportaże, animacje. Ważna była także forma. W przypadku animacji twórcami filmów byli często znakomici polscy rysownicy, a w kinie Iluzjon odbywały się festiwale filmów krótkometrażowych. To se ne vrati... Dzisiaj, kiedy animacja zdominowana jest przez komputery na kreskę użytą w "Zabij to..." patrzy się z dużą przyjemnością. Podobnie ożywcza jest z muzyka, która w wykonaniu Tadeusza Nalepy, w części napisana na potrzeby filmu, towarzyszy nam przez cały seans. I jeszcze coś intrygującego. Filmowym postaciom użyczają głosu ludzie sztuki, niekoniecznie aktorzy. Pośród nich są: Andrzej Wajda, Barbara Krafftówna, Daniel Olbrychski, Anna Dymna i inni. Podobno nikt nie odmawiał prośbie Mariusza Wilczyńskiego.

A treść? Treścią jest życie twórcy, jego świat. Składał to w filmową formę przez 14 lat, a to co uskładał umyka prostej ocenie. Tak, trzeba ten film zobaczyć, bo jak sądzę w każdym z nas porusza inne wspomnienia, emocje. Być może film trzeba obejrzeć więcej niż jeden raz, aby to co uciekło przy pierwszym obejrzeniu miało szansę dotrzeć do nas. Podobało mi się.

wtorek, 22 czerwca 2021

"Sweat" reż. Magnus von Horn, PL-Szwecja, 2020, film, właśnie w kinach

 "Sweat" reż. Magnus von Horn, PL-Szwecja, 2020, film, właśnie w kinach 

Film chwali się sukcesem - logo z palemką "official selection Cannes 2020". Festiwal się nie odbył. To pewnie dobrze dla tego filmu, któremu nie wróże sukcesu, który jest moim zdaniem na poziome "ujdzie", czyli "4" w 10-cio stopniowej skali filmweb. Temat znany i zgrany: z jednej strony celebrycki fejm, z drugiej samotność i pustka. "Sweat" pozytywnie zaskakuje zwrotem akcji tylko jeden raz. Reszta miałka, poprawna, przewidywalna i zupełnie "bez prądu". Kreująca główną rolę Magdalena Koleśnik robi wiele, żeby wykrzesać trochę życia ze scenariusza, którego autorem jest reżyser. A zasadniczym problemem filmu jest moim zdaniem właśnie słaby scenariusz. Opisana przez film historia ślizga się po powierzchni problemu jakim są głębokie zmiany cywilizacyjne. Te zaś niekoniecznie są generowane przez net, czy serwisy społecznościowe. W moim przekonaniu przyczyna samotności, wrażenie pustki trapiące bohaterkę filmu tkwią nie w Instagramie tylko w kierunku, w którym jako ludzkość zmierzamy, czyli donikąd. Tam także podąża bohaterka filmu. Ostatecznie życie jakie prowadzi jest jej wyborem i żalenie się "światu" można opisać ekspresją, którą wydobywam na tę okoliczność z otchłani mojej pamięci: "usrała się bida i płacze" (daaawno temu, gdzieś to usłyszałem i czasmi do mnie wraca). Łagodniejsza jej forma: "jak sobie pościelesz tak sie wyśpisz" znakomicie pasuje do sytuacji w której bohaterka filmu roni łzy nad losem, który sama sobie sprawiła. 

W "Sweat" bardzo raziła i śmieszyła mnie postać Klaudiusza, pożal się boże fitness-kolegi głównej bohaterki. Nie będę wdawał się w szczegóły, nie chcę spoilować, ale to typ zupełnie niepasujący do bohaterki, otoczenia itp. 

Podobały mi się: zdjęcia, kamera blisko sylwetki/twarzy bohaterki filmu oraz sama Magdalena Koleśnik w roli fitness influencerki Sylwii Zając. Podobała mi się zawoalowana kpina z tłumu followersów  pocących się wraz z Sylwią Zając i nowomowy, gdzie szkaradny, do tego rosyjski wulgaryzm "zajebisty" wszedł do powszechnego, bezkrytycznego użycia. Reżyser/scenarzysta nie ocenia. Pokazuje w ciut dokumentalnej manierze zjawisko. Jednak to zdecydowanie zbyt mało, żeby rekomendować ten film.   

poniedziałek, 14 czerwca 2021

"Prawda" (La verite), reż. Hirokazu Koreeda, Francja/Japonia, 2019, w kinach

 "Prawda" (La verite), reż. Hirokazu Koreeda, Francja/Japonia, 2019, w kinach 

Wybrałem ten film ze względu na osobę Juliette Binoche. Udział w filmie Catherine Deneuve i Ethana Hawke zapowiadał się także interesująco, ale to właśnie Juliett Binoche, którą baaardzo polubiłem za rolę w filmie "Zapiski z Toskanii" (TU) była bezpośrednią przyczyną wyboru tego właśnie filmu. 

W skali filmweb oceniam film na "4", czyli ujdzie.

Oglądając "Prawdę" miałem wrażenie, że już tę historię gdzieś widziałem. Ale nie TO jest przyczyną niskiej oceny. Tej opowieści brakuje ognia, emocji. Brak w niej napięcia, konfliktu. Niby coś się dzieje między matką (C. Deneuve), a córką (J. Binoche), ale ma to temperaturę ciepłych kluch i jak kluchy smakuje. Mdłe, nudnawe i do tego długie (1 godz. 46 min). Myślę, że zasadniczym problemem filmu jest słaby scenariusz, którego autorem jest reżyser. Ponadto twarz Catherine Deneuve chyba już się nie nadaje do wyrażania jakichkolwiek emocji. Jest martwa. Pewnie za sprawą botoksu, lub innych podobnych zabiegów. Wytrzymałem do końca filmu tylko dzięki Juliette Binoche. Rola którą gra nie daje jej okazji na pokazanie pełni swoich możliwości, ale patrzy się na nią, jej grę z przyjemnością. 

Miałem nadzieję na głęboka, trzymającą w napięciu psychodramę, a dostałem błahą opowiastkę o wydumanym konflikcie, który już od dawna nie budzi niczyich emocji. Moim zdaniem to film dla fanów J. Binoche i fanek Ethana Hawke, które pamiętają go z tryptyku "Przed wschodem słońca", "Przed zachodem słońca", "Przed północą" (TU

czwartek, 10 czerwca 2021

"Rzeka genów" (River out of Eden. The Darwinion View of Life), aut. Richard Dawkins, 1995, książka

 "Rzeka genów" (River out of Eden. The Darwinion View of Life), aut. Richard Dawkins, 1995, książka

Kolejna (trzecia) przeczytana przeze mnie książka Richarda Dawkinsa. Jedna z pięciu, które kupiłem dawno, dawno temu, a dopiero teraz mogę osiągnąć odpowiedni stopień koncentracji niezbędny do lektury kolejnych pozycji traktujących o ewolucji. Czekają jeszcze dwie: "Fenotyp rozszerzony" i "Bóg urojony". W zasadzie "Rzeka genów" jest konsekwentną kontynuacją i dowodem na darwinowski dobór naturalny versus kreacjonizm. Podobnie jak dwie poprzednie książki (TU) "Rzeka genów" w sposób logiczny, trudny do podważenia tłumaczy zasady ewolucji, której zasadniczym czynnikiem jest czas, a u podstaw leży proces płciowego rozmnażania, który zdaniem autora jest niczym innym jak wielką, złożoną maszyną szyfrującą. To w wyniku rozmnażania właśnie, jądro nowej komórki powstaje ze złożenia fragmentów kodu DNA pochodzących od ojca i matki. Potem włącza się czynnik czasu i uwarunkowań zewnętrznych w czego efekcie pojedyńcza komórka może ewoluować do np. komórki światłoczułej. Potrzeba na to, bagatela, 400 tys. pokoleń czyli około 0,5 mln lat... Richard Dawkins niezmiennie, z uporem powtarza, że proces ewolucji jest procesem ciągłym, przypadkowym, zachodzącym samoistnie w sposób bezduszny, obojętny. Mamy problem z rozumieniem tego procesu, gdyż mamy "wdrukowaną" w nasze mózgi "potrzebę celowości wszystkiego". Autor pisze: ..."Trudno nam patrzeć na cokolwiek, nie zadając sobie od razu pytania: czemu to służy, w jakim celu istnieje? Kiedy obsesja celowości nabiera cech patologicznych, nazywa się ją paranoją, czyli dopatrywaniem się ukrytych sensów i zamiarów we wszystkim, co się dzieje, w każdym przypadkowym zdarzeniu".

Szalenie ciekawa jest część książki poświęcona samopowielającym się bytom. Autor pisze o samoreplikacji zauważając jednocześnie, że nie mamy "żadnych bezpośrednich dowodów, co zapoczątkowało proces samoreplikacji na naszej planecie". Jednak zdaniem autora nie ma wątpliwości, że wydarzeniem, które uruchomiło tę trwającą cały czas eksplozję, czyli fenomen dziedziczności była reakcja chemiczna, której częścią jesteśmy my sami. Niemniej jednak musimy mieć na uwadze, że do tej pory nie udało się w warunkach laboratoryjnych dokonać symulacji, która uruchomiła ową "reakcję chemiczną", czyli dała początek życiu na Ziemi. Brak twardego dowodu, że transformacja z np. przypadkowego "zlepka" bliżej nieokreślonych związków chemicznych do żywej komórki jest możliwa, daje pole do trwającego "od zawsze" sporu między kreacjonistami, a ewolucjonistami.

Książka została opublikowana w 1995, a jej polska premiera miała miejsce w roku 2007. Może się wydawać, że czytanie takich "staroci" w dobie kiedy nauka gna do przodu nie ma większego sensu, że lepiej jest przeczytać coś nowszego. Być może. Jednak to o czym pisze R. Dawkins to podstawa do rozumienia tego co nazywamy ewolucją, doborem naturalnym. Moim zdaniem dzięki tej wiedzy i umiejętnościom popularyzatorskim autora łatwiej jest zrozumieć chociażby fenomen metodologii modyfikacji genetycznej metodą CRISPR/Cas9, czy sposób działania anty-Covidowych szczepionek 3-ciej generacji. Lektura "Rzeki genów" wymaga wysokiej koncentracji, więc raczej nie nadaje się na wakacyjną lekturę. Ale to moje zdanie. Czytajcie. Warto mieć własną opinię :)

poniedziałek, 7 czerwca 2021

"Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet. Millennium" (Män Som Hatar Kvinnor), aut. Larsson Stieg, Szwecja, 2009, książka, kryminał

 "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet. Millennium" (Män Som Hatar Kvinnor), aut. Larsson Stieg, Szwecja, 2009, książka, kryminał

Prawdopodobnie jestem jedną z ostatnich osób, które dopiero teraz sięgnęły po tę książkę. Zadziałał przypadek. Uporałem się właśnie z kolejną książką Richarda Dawkinsa "Rzeka genów" i pomyślałem, że czas na coś lekkiego, rozrywkowego. Na wierzchu jednego z kartonów jakie zostawił u mnie będący w ciągłych rozjazdach znajomy leżała właśnie TA książka. Intrygujący tytuł, zachęta na pierwszej okładce: "Światowy bestseller. Już ponad 21 mln sprzedanych egzemplarzy!" oraz dobre doświadczenia ze skandynawskim kryminałami (głównie Jo Nesbo) były powodem sięgnięcia po tę lekturę. 

Po pierwszych 5-ciu stronach wpadłem! Literalnie zassało mnie, nie mogłem się oderwać od liczącego 634 str. thrillera. To spora objętość, ale czyta się szybko, łatwo i przyjemnie. Jest tam także wątek polski co stanowi dodatkowy walor tej książki. Pierwszych 500-set stron jest znakomite, potem jest gorzej. Moim zadaniem rozwiązanie podstawowej zagadki nie jest tak fascynujące jak proces dochodzenia do jej rozwiązania. Pogoń za króliczkiem jest zdecydowanie bardziej ciekawa, trzymająca w napięciu... Byłem trochę rozczarowany. Może nawet więcej niż trochę, gdyż pomimo, że "Mężczyźni, którzy..." jest pierwszą pozycją z kryminalnej trylogii spiętych mianownikiem "Millenium", to nie mam (przynajmniej na razie) ochoty na kolejną historię z tego cyklu.

Na 4-tej okładce książki informacja, że Stieg Larsson (1954-2004) .."nie doczekał spektakularnego, światowego sukcesu swoich powieści, gdyż zmarł nagle na atak serca w 2004 roku, tuż przed ukazaniem się pierwszej części trylogii kryminalnej Millenium"... Tragiczne i przykre, zwłaszcza, że "Mężczyźni, którzy..." zostali sfilmowani 2x w tym 1x w gwiazdorskiej obsadzie z Danielem Craigiem w roli głównej (tytuł "Dziewczyna z tatuażem").

Dobra, wakacyjna lektura. No, może nie dla walczących feministek, gdyż główny bohater  - Mikael Blomkvist, który chociaż nie ucieleśnia wszystkich paskudnych cech jakie przypisuje się "męskim, szowinistycznym świniom" to jednak traktuje płeć przeciwną dość przedmiotowo.