piątek, 31 maja 2013

Gdyby nie komary byloby fajnie. (rowerowe)

Sa takie jak na foto miejsca w "moim" lesie. Trzeba troszkę się wysilić, żeby tam dotrzeć, ale to ciagle tylko 20-30 km od centrum Warszawy. I wszystko byłoby OK, gdyby nie te cholerne komary!

czwartek, 30 maja 2013

"Polowanie" (Jagten), reż.Thomas Vinterberg, Dania, 2012, wlasnie w kinach

"Polowanie" (Jagten), reż.Thomas Vinterberg, Dania, 2012, wlasnie w kinach

Kiedy ostatni raz widzieliście film tak sugestywny, ze siedząc w kinie zaciskaliscie pięści, literalnie miotaliscie się w bezsilnej zlosci, w którym były sceny tak mocne, ze podskakiwaliscie w fotelu?
Widziałem taki film w ostatnia srode.
To duńskie "Polowanie".

Film zarekomendowal mój kolega Jacek, który był wyraźne poruszony tematem filmu i sposobem jego pokazania. Slowa: "swietny", "mocny" dominowaly w jego realacji. Po dwóch nieudanych probach obejrzenia "Polowania" wreszcie mi się udało.
Film rzeczywiście jest swietny. Trzeba go koniecznie zobaczyć!

Jest przykładem skandynawskiego kina w najlepszym wydaniu: na pozor chłodnego, oszczędnego w srodki wyrazu, pelnego beznamietnej wiwsekcji bohaterow, bezstronnej obserwacji relacji międzyludzkich. Nosi piętno geniuszu Ingmara Bergmana, który nie epatowal fajerwerkami, stawial na aktora, kazal kamerze być blisko jego twarzy tak, aby widz mogl obserwowac kazda zmiane nastroju wyrazona ruchem oczu, napieciem miesni twarzy, grymasem ust. Do takich zadań aktorski potrzeba dobrych aktorow. Takim aktorem jest Mads Mikkelsen, którego znalem do tej pory z dwóch filmow: gral czarny charakter w jednym z bondow i pastora w niemieckim moralitecie "Jablka Adama" (ten ostatni niedawno był w TV Kultura).
"Polowanie" to film o niszczeniu człowieka niesłusznie oskarżonego o molestowanie dziewczynki. Rzucone przez kilkuletnie ciut pogubione, szukające akceptacji dziecko oskarżenie, staje się przyczyna brutalnego ostracyzmu. Lucas grany przez Madsa Mikkelsena jest czescia niewielkiej spolecznosci, osoba znana od dziecka wszystkim, którzy na skutek kilku zdan pieciolaki, której chyba pdobalo się bycie w centrum zainteresowania sa gotowi go ukamienować wierząc bezkrytcznie w jego wine.  Oskarzenie przylega do Lucasa. W jego wine wierza nieomal wszyscy, w tym jego przyjaciel, ojciec dziewczynki-oskarżycielki.
"Polownie" jest niezwykle poruszającym filmem, pomimo skandynawskiej powsciagliwosci bardzo emocjonalnym. Na sali kinowej wypełnionej pomimo poznej pory seansu (20:40) w około 60-ciu procentach, widownie stanowili glownie młodzi ludzie. Wszyscy przez 2 godziny siedzieli wparci w fotele. Nie było slychac rozmow, szelestu papierkow, chrupania popcornu.... Sugestywnie opowiedziana tragedia fałszywie oskarżonego nauczyciela kazala wszystkim sledzic z maksymalna uwaga rozwój sytuacji.

Poza rekomendacja Jacka byłem ciekawy "Polowania" dlatego, ze jakiś czas temu widziałem film także traktujący o oskarżeniu o molestowanie: "Wątpliowść" (Doubt, 2008) z wielkimi rolami Meryl Streep i Philpa Seymoura Hoffmana. Intrygowalo mnie ile jeszcze można wycisnąć z tego tematu, bo "Watpliowsc" w moim przekonaniu nie zostawiala miejsca, wykluczala potrzebe kręcenia kolejnych, podobnych filmow. Byłem w bledzie. Obydwa sa znakomite. Przy okazji wszystkim, którzy nie widzieli "Watpliwosci" goraco ja polecam. Wielkosc Maryli spotkala się z nie mniejszym talentem i wielkoscia Philipa S. Hoffmana. Tworza niebywaly duet. Obserwacja measterii z jaka przekazują niuanse niejednoznacznych sytuacji jest autentyczna radoscia, uczta dla każdego widza.
Sa  d o s k o n a l i.

"Polowanie" to jeden z najlepszych filmow jakie ostatnio widziałem. Ma ten rodzaj autentyzmu, który kaze utozsamic się bohaterem, wspólnie z nim przezywac jego problemy, cierpiec jego bolem, cieszyc się jego radoscia. Autentyzm sytuacji i postaci, znakomicie zbudowany nastroj zagrozenia, gęstnienia atmosfery oraz psychologiczna prawda charakterow filmowych postaci pozwala wierzyc, ze cala historia już gdzies się zdarzyla, lub zdarzyć się może...
Zyjemy w dziwnych czasach, gdzie pochylenie się nad placzacym dzieckiem, wzięcie go za reke, przytulenie może być odebrane przez otocznie jako "czyn lubieżny". Obawa przed oskarżeniem kaze nam przechodzić obojętnie, ominac placzacego malca, zostawić go samego z jego problemem. Cos co kiedyś było normalne i naturalne: kąpanie dzieci przez ojcow, wspólne zabawy, przytulanie, wzięcie za reke jest dzisiaj na cenzurowanym. Cos jest nie tak. I o tym m.in. jest "Polowanie". Jest także o latwosci z jaka ludzie wierza w fałszywe oskarżenia i o tym jak trudno się przed nim obronić. Jest o potrzebie ciepla, kontaktu rodzic-dziecko, o skomplikowanej psychologii pieciolatkow. Bo "Polowanie" to dramat i thriller w jednym. Kawalek prawdziwego zycia.

I jeszcze o kinie "Praha", w którym widziałem ten film. We srody bilety na wybrane seanse kosztują 5 zl. Być może to tłumaczy duza ilość młodych ludzi na widowni. To dobrze, ze zobaczyli ten film nawet jeśli przyczna dla której go widzieli była niska cena biletow. W kinie "Świt" smierdzialo. Tutaj nie. Kino "Praha" to bodaj 3 niewielkie sale kinowe, kawiarenka i repertuar studyjno-komercyjny. Fajne, godne polecenia miejsce.
Zwlaszcza we srody, bo tanio.

środa, 29 maja 2013

"Racing Through the Dark: The Fall and Rise of David Millar", aut. David Millar, 2011, książka

"Racing Through the Dark: The Fall and Rise of David Millar", aut. David Millar in collaboration with Jeremy Whittle , 2011, książka

To trzecia po "Breaking The Chain: Drugs and Cycling - The True Story" Willy Voet'a i "The secret race" Tylera Hamiltona ksiazka o dopingu w kolarstwie i jedna z wielu książek o kolarstwie, które przeczytałem.
Moim zdaniem jedna z lepszych, być może najlepsza.
Przeczytalem ja z duuuzym zainteresowaniem i przyjemnoscia.

David Millar napisał ja zanim wybuchla afera wokół osoby Lanca Armstronga. W odróżnieniu od Tylera Hamiltona nie kierowala nim chec odegrania się na słynnym teksanczyku, ktory szykanowal, zastraszal, pozywal do sadu tych, którzy decydowali się mowic o kulisach jego zwycięstw. Ksiazka Davida Millara nie jest także sucha relacja o technice teamowego dopingu w stylu "Breakin the chain..", a zasadnicza roznica polega na tym, ze Will Voet był masazysta ekipy Festina (złapano go na granicy francusko-belgijskiej w samochodzie pelnym roznych prochow, w zamian za zlagodznie kary zgodzil się mowic), nie zawodnikiem, a co za tym idzie, pisal o szprycowaniu się innych, nie siebie.
Od pewnego czasu jezdze sporo na rowerze. Mój młodszy syn jest licencjonowanym kolarzem. Sprawy, problemy kolarstwa sa mi bliskie, a kolejne pograzajace ten szalenie ciezki, wymagający sport afery i sensacje sa powdem dla których czytam książki-spowiedzi skruszonych doperow

Jednak moje zaintersowanie kolarstwem siega czasów Wyscigu Pokoju. Był to okres heroicznej walki (nie pokoju) naszych kolarzy z reszta swiata, a zwłaszcza z reprezntacjami ZSRR, Czechoslowacji i NRD. W maju, kiedy odbywal się ten wieloetapowy wyścig, w godzinach transmisji telewizyjnych wymieraly ulice polskich miast. Rozlegal się powszechnie znany sygnal dzwiekowy oznajmiający początek relacji z wyścigu. Kto zyl biegl do czarno-białego odbiornika TV, lub przystawial ucho do podbijajacych wlasnie rynek niewielkich radioobiornikow tranzystorowych (zwanych tranzystorami) żeby dowiedzieć się "jak tam nasi". Każdy szanujący się dzieciak (w tym ja) miał foliowy wor  pelen kapsli po roznych napojach, glownie po piwie, przekonwertownych za sprawa recznie kolorowanych/opisanych nazwiskami zawodnikow "koszulek" umieszczonych wewnątrz kapsli, w zawodnikow jadących w wyścigu. Natychmiast po powrocie ze szkoły, obejrzeniu/odsłuchaniu relacji z wyścigu, lapalo się ow wor, wybiegalo na dwor, żeby rozegrać swój lokalny wyścig na narysowanej patykiem trasie. Zwykle zaczynalo od sporu, kto jaka reprezentacja "jedzie" (wszyscy chcieli polska) i się ruszalo. Do zmroku, poki było cos widać. Moim ulubionym zawodnikiem-kapslem był Marian Kegel, ktory w realu nie miał zbyt wielu sukcesow, ale jako kapsel po jakims czeskim piwie spisywal się rewelacynie!
Nie wiem na czym wówczas jechali zawodnicy w największym amatorskim wyścigu w Europie. Sadzac z tego co dzisiaj wiemy chociażby o sportowcach NRD nie były to tylko woda i chleb.

Oszustwo w sporcie istnieje od czasu kiedy istnieje sportowa rywalizacja. David Millar nie ujawnia zadnego sekretu, nie pisze nic, o czym wcześniej nie pisano. Jego ksiazka jest osobistym wyznaniem kolarza, który swiadomie ulegl "kulturze dopingu" scigajac się w jednej z mocniejszych wówczas ekip - druznie Cofidis. Poczatek książki (około 150 str.) to rodzaj solidnego wprowadzenia w kolarska rzeczywistość Wielkiej Brytanii, która na początku lat 90-tych była siermieżna, przypominala mocno to co dzieje się obecnie w Polsce.
David Millar zaczal od kolarstwa gorskiego, aby po dość szybkiej przesiadce na rower szosowy stać się jednym z czołowych zawodnikow w GB. Jego droga do zawodowej kariery biegla przez amatorski francuski team, skad jest już blisko do profesjonalnego peletonu. Dziwil się, ze sporo bardzo dobrych kolarzy-amatorow nie usilowalo nawet scigac się w druzynach zawodowych. Przestal się dziwic, gdy sam stal się zawodowcem, kiedy okazalo się, ze praktycznie caly peleton jeździ na szprycy... Pomimo dawanych sobie obietnic, w atmosferze ogolnej aprobaty szefow swojej ekipy przeszedl pierwsza EPO-sesje w domu jednego z zawodnikow Cofidis. Stal się specem jazdy na czas, rozpoznawalnym, dobrze opalacanym zawodnikiem, mocnym punktem brytyjskiej ekipy olimpijskiej. Mieszkal we Francji w kurortowym Biarritz, gdzie majac 23 lata kupil wille z przełomu wieku, podpisywal milionowe kontrakty, by w roku 2004 zostać oskarżonym o używanie dopingu. Jest w jego książce watek polski. Jest oczyszczenie, powrot do sportu. A wszystko napisane bogatym brytyjskim angielskim, zdecydowanie innym, niż prosty amerykański-angielski Tylera Hamiltona.
W trakcie lektury byly momenty, ze musialem siegnac do słownika (smartfon, słowniki w necie to fajna sprawa), zeby nie zgubic watku/znaczenia pietrowych zdan zlozonych, których sporo w tej książce. Oczywiście nie mam pojęcia jakie sa proporcje w tworzeniu warstwy literackiej/językowej, w układzie: wspolautor/David Millar, ale 15-sto letni pobyt w Hong-Kongu, staranne wyksztalcenie w postkolonialnych, prywatnych brytyjskich szkołach z pewnoscia miały wpływ na barwność i bogactwo jezyka Davida Millara. Jestem dumnym posiadaczem Proficiency in English, dumnym glownie dlatego, ze zdałem ten egzamin przed komisja w Londynie, wbrew glosom edukacyjnych autorytetow, które twierdzily, ze zdanie Proficiency w pol roku od zdania First Certificate jest praktycznie niemożliwe. Faktem jest, ze obydwa zdałem na "C", czyli marna trojke, ale ku swojej radości jednak zdałem (nie będzie mi tu jakiś Angol mowil co się da, co nie!), a czas spędzony w Londynie nie poszedł na marne. Było to około 30 lat temu, mój angielski znacznie zubożał, a zasob slow zawezil do biznesowego zargonu. Lektura książki Davida Millara byla wiec przy okazji niezłym ćwiczeniem językowym, które dostarczylo mi sporo radości.
Przeczytalem te ksiazke tuz przed tegorocznym Giro d'Italia. Swietnie zaprezentowali się w nim Polacy co zdaniem Czeslawa Langa miało być pośrednim dowodem na czystość peletonu, powrotem do prawdziwej, sportowej rywalizacji. Wkrotce okazało się, ze decyzja UCI z Giro wyrzucono Danilo Di Luce oskarzonego o używanie dopingu...
Z książek Davida Millara, Willego Voet'a, Tylera Hamiltona jasno wynika znana, wielokrotnie badana oczywistość: sa sportowcy gotowi skrocic sobie zycie w zamian za pieniądze i molojecka slawe jaka staje się udzialem zwyciezcow. Bezmiar hipokryzji powoduje, ze dopingowi sprzyja zmowa milczenia, cicha aprobata praktycznie wszystkich, niezależnie od dyscypliny srodowisk sportowych. Hiszpanski epo-spec, dr Eufemiano Fuentes, glowna postac "operacji Puerto" publicznie oswiadczyl, ze jeśli hiszpański wymiar sprawiedliwości będzie zbyt mocno grzebal w jego epo-biznesie może się okazac, ze jego klientami poza kolarzami byli także tenisiści i piłkarze... w tym hiszpańscy. Znany francuski tensista Yannic Noah publicznie oskarzyl hiszpańskich futbolistów twierdzac, ze ich nadludzka wytrzymalosc, gra na pelnych obrotach do końcowego gwizdka to więcej niż czysty trening.

David Millar w starciu z francuskimi sądami i fiskusem stracil praktycznie wszystko, (lacznie w willa w Biarritz) wygrzebywal się z dlugow przez kilka lat.
Spektakularny upadek Lance Armstronga był tragedia wielu wierzących w jego czystość. Smierc i infamia Marco Pantaniego. Dziesiatki sportowcow z roznych dyscyplin, złapanych na dopingu, publicznie upokorzonych.
I co?
I już nie EPO, a doping genetyczny. To AICAR i towarzyszący mu GW 1516. Srodki o których wiadomo, ze ich uzycie prowadzi do zachorowan na nowotwory, przed braniem których WADA ostrzegala kilka miesięcy temu w oficjalnym komunikacie. Czy jest granica tego szaleństwa? Oczywiście nie. Bez większych problemów jestem w stanie wyobrazić sobie sytuacje, w której sportowiec dokonuje samookalecznia, żeby moc startować w zawodach/olimpiadach dla niepełnosprawnych, bo tam widzi szanse na lepsze miejsce... 
I kto udowodni, ze zrobil to specjalnie?
Ksiazka-spowiedz Davida Millara nie zmieni swiata. Jednak dobrze, ze jest.

sobota, 25 maja 2013

"Kwartet" (Quartet), reż. Dustin Hoffman, GB, 2012, w kinach

"Kwartet" (Quartet), reż. Dustin Hoffman, GB, 2012, w kinach

W piątkowy wieczor chciałem zobaczyć duńskie "Polowanie". Ponownie mi się nie udało. Zbyt pozne godziny projekcji zniechecily mnie do tego pomysłu. Szukajac remedium na zapłakany swiat za oknem kliknalem "komedie" w filmwebie i zdecydowałem się na angielski "Kwartet".

Film jest uroczy. Opowiada o starości i staruszkach w pogodny, jakze inny niż "Milosc" Hanekego sposób.  Szkoda tylko, ze starość w realu wygląda zupełnie inaczej, tak jak w "Milosci" wlasnie, lub gorzej. Sadze, ze Dom Opieki Emerytowanych Muzykow w którym dzieje się akcja filmu, jest miejscem w którym reżyser i wspolproducent w jednym - Dustin Hoffman sam chciałby się znaleźć/niedługo znajdzie... W idyllicznej krainie w której zyja muzycy-emeryci czas dzielony jest miedzy czynione sobie nawzajem siurpryzy, gre na licznych instrumentach, spiew, emablowanie znacznie młodszego personelu, tudzież popijanie gorzałki przeplatane rozwiazywaniem lokalnych problemów sercowych, miłosnych, bron boze zawałowych! Się dzieje! A wszystko okraszone znakomitymi, wartkimi, dowcipnymi dialogami podanymi przez nie mniej znakomitych aktorow.
Samograj.
Nikt z pensjonariuszy nie jest obloznie chory. Jakies drobne dziurki w pamięć, delikatne natretctwa, nic poważnego. Eleganckie umiejętnie sfotografowane wnetrza, wspanialy ogrod z oszalamiajacym drzewem (co to za gatunek?), lepsze niż to z "Awatara", bo prawdziwe. Pewnym dysonansem w tym stuprocentowo angielskim otoczeniu jest francuski samochod. Może Renault zapalcil więcej niż angielskie marki?
Jednym słowem lekkostrawna, wzruszajaca, ot! komedia w sam raz na deszczowy weekend. Można isc i posmiac się z cala rodzina.

Dodatkowych wrazen dostraczylo mi kino w którym widziałem ten film - kino "Świt". Ulokowane w Brodnowskim Domu Kultury niedaleko miejsca, gdzie pracuje, z seansem o 19:00 było idealna lokalizacja. Nigdy wcześniej tam nie byłem. Wyruszylem odpowiednio wcześniej zwiekszajac margines czasu potrzebny na znalezienie, zaparkowanie itd. Pan, który wyraźnie pelnil funkcje stróża, kasjera, biletera i obsługi technicznej rozpoczal projekcje na moje wyraźne żądanie. Byłem jedynym widzem... Jednak to co mnie uderzylo (w nozdrza) to zapach, wlasciwie smrodek sali kinowej. Cos pośredniego miedzy zapachem męskiej szatni (w damskich nie bywam), sali gimnastycznej, lekko zatęchłego pomieszczenia wypełnionego nabitymi kurzem meblami i drewnianej, lekko wilgotnej podłogi. Smrodek niewietrzonego od wielu lat pomieszczenia, w ktorym daly się wyczuć odlegle zapachy gozdzikow z akademii "ku czci", zielonego sukna kryjącego stoly siedzącej na scenie "egzekutywy", wody "Przemyslawki" i płynnej pasty do podłogi "Buwi".
Jednym słowem mimowolna podróż w czasie, która polecam prawdziwym koneserom z odpornym zoladkiem.
I to wszystko za jedne 15.00 zl!

A na "Polowanie" ide we srode do kina "Praha" za piątaka!

niedziela, 19 maja 2013

Australian Pink Floyd, koncert, Hala Arena, Poznań, 2013.05.16, live

Australian Pink Floyd, koncert, Hala Arena, Poznan, 2013.05.16, live

W tym roku mamy 40-sta rocznice (sic!) wydania "Dark Side of The Moon". W tym roku także kolejny raz zawital do PL Australian Pink Floyd - kapela jak nietrudno się domyslic grajaca Pink Floyda. Byli już w Polsce pare (około 4) lat temu. Koncertowali m.in. w W-wie, ale wówczas nie miałem szczególnej checi na spotkanie z muzyka Floydow, w innym niż oryginalne wykonanie. Warto przy tym zaznaczyć, ze jestem fanem Pink Floyd, a "Dark Side..." i pare innych ich plyt uważam za ważne i znaczace, a proby grania ich kawalkow uwazalem(am) za rodzaj swietokradztwa skazanego z góry na porazke. Cztery lata temu na koncert australijczykow udali się moi koledzy z Krakowa, których lubie, których zdanie  cenie (pomimo, ze od dawna, uporczywie sikaja nam do Wisly). O koncercie, australijczykach mówili bardzo dobrze. Wobec faktu, ze Floydzi w oryginalnym składzie prawdopodobnie już nigdy nie zagrają, nie pozostalo mi nic innego jak kupic bilety i wraz z grupa kolegow udac się do Poznania (tym razem w PL były 2 koncerty: w Poznaniu i Katowicach).

Było dobrze, nawet bardzo.

Australijski Pink Floyd nie gra coverow. Oni graja, probuja grac Floydow 1:1. Nie wnosza do tej muzyki nic własnego, nic nowego. Sa, usiluja być w 100% Pink Floydem. Tak widza siebie, swoja "misje", tak zarabiają pieniądze. Ciekawe, ze maja przy tym oficjalne klepniecie czlonkow Pink Floyd. Jakis czas temu byli zaproszeni  przez Davida Gilmoura, żeby zagrac na jego 50-tych urodzinach. Koncert przerodzil się w niezły jam, na imprezie było "paru" muzykow, którzy chętnie dolaczyli do Kanagurow. Roger Waters nie jest chyba tak pozywtywnie usposobiony do dokonan Aussie Floydow, ale jak wiadomo jemu i Gilmourowi od dawna nie jest pod drodze, wiec jego rezerwe trzeba traktować raczej jako rodzaj emocji niż chlodnej oceny umiejetnosci Australian Pink Floyd.
Co oni potrafią?

Mielismy miejsca stojące; byliśmy dość blisko sceny; było
odpowiednio glosno, dźwięk bliski prefekcji.
Potrafia grac muzyke Pink Floyd bardzo blisko, ludzaco podobnie do oryginalu. Bedac na hali, dajc się unieść dzwiekom nieśmiertelnych kompozycji Watersa i Gilmoura ma się wrazenie podrozy w czasie.  To silna, mocno dzialajaca na wyobraznie sensacja. Pamietam swietnie swoje wrazenia z pierwszych odsluchan "Dark Side..". Bez problemu potrafie przywolac myśli jakie towarzyszyszyly mi przy oglądaniu "The Wall", w londyńskim kinie, gdzies na początku lat 80-tych. To wszystko jest, wraca wraz z słuchaniem, uczestniczenim w koncercie Australian Pink Floyd. Grali dużo z "Dark Side...", "The Wall", "Wish you were...". Praktycznie same rodzynki, największe hity z dorobku Pink Floyd. Graja bowiem tylko najmocniejsze, najbardziej rozpoznawalne kompozycje. Takie "Best of...",  cos czego Pink Floyd nie gral, nie wydal.... Robia to dobrze. Wskrzeszaja floydowskiego ducha, pozwalają słuchaczom uczestniczyć w czyms nieosiaglanym, niemożliwym - koncercie (o-mało-co) Pink Floyd.
Bo jednak pomimo perfekcji, nieml 100% ułudy to nie jest oryginaly Pink Floyd. To tylko, może az, bliska doskonalosci kalka...

Australijczycy musieli mieć 2 zestawy koncertowe. Poprzedniego
dnia grali w Katowicach. Wydaje się prawie niemożliwe, żeby
w ciągu jednej doby zwinąć/rozstawic taka mase sprzętu, zwłaszcza
swiatel - podstwawe scenografii.
Po koncercie przychodzily mi do glowy rozne mysli, wątpliwości na temat sensu i bezsensu istnienia takich kapel. Nie wnosza do granej muzyki nic nowego. To nie jest twórcze rozwiniecie utworu, interepretacja, dodanie własnych akcentow, emocji. To nie jest "With a little help..." Beatlesow w wykonaniu Joe Cockera, czy Princowe "Nothing compares to you" w wykonaniu Sinead O'Connor. To kopia, kalka. Dobra, ale czy warta pieniędzy (140 zl) za bilet, jazdy do/z Poznania? Wszystko: scena, grafiki, swiatla, strojenie/ustawienie instrumentow, tembr glosow, ma być i jest możliwie bliskie oryginalu. Ale nim nie jest... Bo to przecież nie Roger Waters i David Gilmour, tylko grupa kangurow, która sobie wymyslila taki sposób na zycie. To także zupełnie cos innego niż Ray Wilson grający ze swoja kapela kwalki "Genesis" w koncertach "Tribute to...", który bedac ostatnim wokalista prawdziwego "Genesis" jeździ z ich muzyka utrzymujac klimat oryginalow, dajac swój glos, swoje emocje.

Czy warto dzielic włos na cztery?
Może lepiej pojsc na koncert, sprawdzić empirycznie jak gra Australian Pink Floyd?
Ja wyszedłem zadowolny.

Jeszcze przed koncertem (jak kaze zwyczaj) kupiliśmy "koncertowe" koszulki (100 zl). Do kupienia były także cd i dvd australijczykow. Uznalem jednak, ze kupowanie plyt nie ma sensu, a proba ich sprzedaży jest ze strony australijczykow pewnym nadużyciem.
Ostatecznie w domu mam (podbnie jak większość fanow)  ORYGINALNE plyty Floydow. Oryginaly sa nadal do kupienia w sklepach, a te australijskie to tylko kalka, dobra, ale TYLKO i nadal kalka...

sobota, 11 maja 2013

"Układ zamknięty", reż. Ryszard Bugajski, PL, 2013, w kinach

"Układ zamknięty", reż. Ryszard Bugajski, PL, 2013, w kinach

Planowalem obejrzenie tego filmu, ale to przypadek sprawil, ze go zobaczyłem. Poszedlem na duńskie "Polowanie", a kiedy okazało się, ze jest grane o innej godzinie, zdecydowałem się obejrzeć "Uklad.."
Nie zaluje, ale jestem daleki od zachwytow. Oceniam go na "niezły".

Na sali poza mna były tylko dwie osoby (środa, 18:40, kino Praha). Tlumu nie było, a film przecież dość glosny, uważany przez media za wazny i znaczący. To co mnie uderzylo to wyraźna (moim zdaniem oczywiście) roznica w jakości części "bieżącej" i "retrospektywnej". O ile prowadzenie zasadniczego watku (na faktach) jest bardzo dobre, przekonywujące, to czesc cofajaca widza w przeszlosc, pokazujaca powstanie ukladow/zaleznosci jest zdecydowanie slabsza, wygląda na wymyslona przez scenarzystów. Ta czesc zdecydowanie mi nie pasowala usilujac udowodnić, ze osia zla sa stare układy partyjne, zaleznosci z czasów studenckich haczace o tzw. "wydarzenia marcowe".

Takich, jak pokazana w filmie polskich firm "rozmotowanych" w wyniku działania układu jest w kraju cale mnóstwo. Gorzej! Tych firm lawinowo przybywa i przybywać będzie. To efekt chorego państwa, które nie chroni rodzimych przedsiębiorcow, dając pierwszeństwo firmom tzw. zachodnim.
Trudno  policzyć ile polskich firm zostało przejętych przez obcy kapital, ile zniknelo, poszlo pod mlotek, gdyż nie dostaly naleznych im pieniędzy od tzw. generalnych wykonawców.
Jak, dlaczego, przez kogo i przy czyim czynnym udziale został przejęty "Twój Styl"? W jaki sposób skonczyl byt słynny Optimus Romana Kluski, jak odbyly się przejecia niewielkich, polskich firm inżynierskich? Ile polskich firm, podwykonwcow poleglo przy budowie autostrad i stadionow? Kto stoi za przewalem zwiazanym z wykorzystaniem funduszy unijnych? Jak odbywa się ich dzielenie i czy aby nie jest tak, ze owe fundusze w znakomitej większości trafiają na konta dużych podmiotow zachodnich?

Dobrze, ze powstal taki film jak "Uklad.." Eliminowanie/przejmowanie konkurencji poprzez zakulisowe działania to fakt i codzienność polskiej przedsiebiorczosci. Film koncentruje się na jednym konkretnym przypadku. Zle, ze  kaze myslec, ze za zamkniętym układem stoja byli ZMP/ZSMP-owcy, PPR/PZPR-owcy. To duuuuze uproszczenie. Zamkniety układ wynika z braku polskich banków wspierających polskich przedsiebiorcow/polskie firmy. Wyzybylismy się ich radośnie w zamian za doraźnie korzsci plynace z ich sprzedaży. Obce fimy rzadza na placach budow, sa wlascicielami sieci handlowych, buduja zakłady produkcyjne, twórczo korzystają z unijnych funduszy. Gdzie placa podatki? A jeśli okaze się, ze komus jednak się uda być kims więcej niż podwykonowaca, to czeka go los Romana Kluski. Facet ma się dobrze. Pasie owce, robi sery i JUZ nie miesza w swiecie IT. Miesza bryndze. Może, kiedyś, powie dlaczego sprzedal Optimusa...kto przedstawil mu propozycje nie-do-odrzucenia....

W "Ukladzie Zamknietym" klasa dla siebie sa panowie Gajos i Kaczor. To wielka przyjemność patrzeć na nich, ich gre, ich czucie roli, tematu, caly aktorski arsenal uwiarygodniajacy kreowane przez nich role. Sa znakomici, do bolu prawdziwi, rzetelni.

Polskie firmy padaja. Rosnie frustracja. Mlodzi emigrują, już nie wroca. Kto zapłaci moja emeryture?




czwartek, 2 maja 2013

1-szo Majowy ślimaczek. (rowerowe)

1-szy Maja, nie trzeba isc do fabryki, celebrujemy, hop na rowerek. Ruszylismy spod domu jednocześnie: ślimaczek i ja. Docieram nad bagienko (około 4 km w linii prostej), patrze, a on już tu jest! Rogi wystawione, rozciagniety, zadowolony z siebie...  zwyciezca!

"Gainsbourg" (Gainsbourg (Vie héroïque)), reż. Joann Sfar, Francja+, 2010, dvd

"Gainsbourg" (Gainsbourg (Vie héroïque)), reż. Joann Sfar, Francja+, 2010, dvd

Serge Gainsbourg zapisal się w mojej pamięci dwiema piosenkami: wlasna "Je t'aime... moi non plus" i tworcza adaptacja preludim 28 F.Chopina wykonana przez Jane Birkin. Jednak gdy lypie do Wiki widze, ze jego lista dokonan jest znacznie, wręcz baaaardzo dluga.

W filmie nie znalazłem odpowiedzi skad się bral fenomen tego faceta, który niczym Humphery Bogart nie zaliczal się do szczególnych okazow męskiej urody, a jednak figlowal z największymi owczesnymi francuskimi (i nie tylko) divami i gwiazdeczkami, które dzisiaj nazywamy celebrytkami. W filmie jest (moim zdanim) zbyt mało jego muzyki, nadmiar przegadanych scen. Dopiero skok do Wiki uzmysławia, ze ten facet z wielgachnym nosem (to kolejny wspanialy francuski kulfon po kalafiorze Gererda Depardieu i zlamancu-krzywulcu Daniela Auteuil'a; zobaczcie ten duet w niezłej sensacji "36") popelnil  m a s e  muzyki, która widać pomimo, ze mnie ominela, skutecznie dotrala do wielu Pań.  To zwyczajnie i po prostu fenomen artysty. Taki pokurcz nie musi rzucac żelazem, pozerac gainerow, pasc się suplementami, odwadniac, naprezac i napinac. Takie ledwo co 50 kg wagi, z zapadnieta klata, krzywizna kregoslupa wdzieje byle lach, zajara Gitanesa, brzdąknie w klawisz i już leca jak cmy do do swiatla te, celebrytki i inne. To fenomen/przeklenstwo gitarzysty, którego wielokrotnie obserwowałem/doswiadczylem. To on skupial na sobie uwagę plci przeciwnej, podczas, kiedy innym (w tym mnie) brutalnie potraktowanym przez słonia, nie pozostwalo nic innego jak siadac możliwie blisko artysty tak, aby grzać się w kręgu jego popularności i slawy...

Film dość szczegolowo sledzi powstanie zakazanej wówczas w wielu stacjach radiowych piosenki "Ja t'aime.." napisanej/wykonanej dla/z  Brigitte Bardot. Jak wiadomo popularnosc i slawe zdobyla wersja wykonana z Jane Birkin, gdyz owczesny maz (który?) BB zaprotestowal przeciwko wydaniu nagrania z BB.
Do mocnych punktów filmu zaliczam niezle oddany klimat owczesnej paryskiej bohemy oraz osobe aktora kreującego glowna role - Erica Elmosnino, który do zludzenia przypomina oryginal. Reszta obsady jest także dobrana z dbaloscia o fizyczne podobieństwo do pierwowzorow.

Film jest w moim przekonaniu trochę rozwleczony - 2h10 min. (ogladalem na trenzerze). Nie wniosl praktycznie nic do mojej wiedzy n/t osoby Gainsbourga, a przecież to film biograficzny. Jako film muzyczny tez się nie sprawdza. W moim odbiorze jest niezły, glownie za sprawa klimatu, dobrej roboty aktorow.
Dolecialo do mnie, ze od niedawna dostepna jest ksiazka o S. Gainsburgu. Może warto uzupelnic wiedze wyniesiona z filmu solidnym kawalkiem literatury?
Sie wezmie, przeczyta, nabierze wiedzy i rzuci w kąt te cholerne hantle!