sobota, 30 listopada 2013

"Zły porucznik" (The Bad Lieutenant: Port of Call - New Orleans), reż. Werner Herzog, USA, 2009, dvd

"Zły porucznik" (The Bad Lieutenant: Port of Call - New Orleans), reż. Werner Herzog, USA, 2009, dvd

Wobec zamkniecia lokalnej wypożyczalni dvd nadal posilkuje się swoimi zasobami, w ktorych jeszcze mam kilka zafoliowanych dvd-bonusow z BP. Wahalem się chwile wybierając film na kolejna sesje na trenazerze pomiędzy jakims bollywoodem (nigdy nie widziałem filmu-reprezentatnta tego gatunku i jakos ciagle go przesuwam, odsuwam dając pierwszeństwo innym filmom), a roznymi glownie krymilanymi tytułami. Wybor padl na "Złego porucznika" glownie z racji osoby pierwszoplanowego aktora Nicolasa Cage, którego baaaardzo lubie i reżysera - Wernera Herzoga, którego z kolei pamiętam z ambitnych fabularnych dokonan z lat 70/80, a ostatnio z ciekawych dokumentów.
Przypadek sprawil, ze po swietnej, polskiej "Drogówce" o której w poprzednim poscie, film Herzoga także traktuje o stróżu porządku, który przechodzi na "ciemna strone mocy", jak  pisza na okładce dvd.

Ale...

Kudy Cage'owi-zlemu porucznikowi do naszych policjantow z "Drogówki"!
Powinien u nich terminować!
Natomiast Herzogowi przydaloby się pare lekcji reżyserii/realizacji u Smarzowskiego...

Bo "Zły porucznik" to ni pies, ni wydra. Przecież to NIE TEN "Zły porucznik" z Harvey'em Keitel'em, którego z pewnoscia ogladal Smarzowski, a Herzog (chyba) NIE i szkoda. 
Bo przecież taki niebywaly tandem: Cage/Herzog to obietnica czegos extra. W efekcie dostajemy do-bolu-zebow STANDARD z UWAGA!, baśniowym przechylem generowanym po części przez uzależnienie zlego porucznika-Cage'a, po części wynikający (jak sądze) z filmowej drogi Harzoga, gdzie "Stroszek", "Nosferatu Wampir", "Woyzeck", "Fitzcarraldo", "Aguirre, gniew boży", "Zagadka Kaspara Hausera" (rany!, ten facet troszkę się narobil, a to tylko czastka, która widzialem) i w jakims (nadal moim zdaniem) stopniu z zauroczenia znakomitym "Harry Angel" (to Alan Parker, Al. Pacino i M. Rourke, kto nie widział, musi), który podobnie jak "Zly porucznik" dzieje się w Nowym Orleanie... 
Jednym słowem (troszkę odjechałem na 12-sto letniej Springbank, single malt, 53.1%vol) ten film to pic. (pisze posta ogladajac jednocześnie "Czlowieka w Ogniu" z D. Washingtonem; pierwszy raz widze ten film w calosci; ale realizacja!)
Pic! Nawet pomimo osoby Evy Mendes, która jest przyjemnym dodatkiem do tego picu.
Konkluzja? Bo już czas!
Można sobie darować.

środa, 27 listopada 2013

"Drogówka", reż. Wojciech Smarzowski, film PL, 2013, dvd

"Drogówka", reż. Wojciech Smarzowski, film, PL, 2013, dvd

Pomimo, ze pogoda sprzyja wieczornym, terenowym jazdom na rowerku (na lampeczkach rzecz jasna) rozum (lekkie przeziebienie) kazal mi wskoczyć na trenazer. Wobec zlikwidowania lokalnej wypożyczalni dvd odpowiednio wcześniej, na ulicznym straganie w centrum Warszawy(!) zaopatrzyłem się (15 zl) w "Drogówke". Nie było mi dane być na nim w kinie. Obejrzalem wiec na rowerku. Tyz piknie!

To moim zdaniem swietny film. Akcja toczy się w kilku planach/watkach. Jest gesto i soczyście w tekstach i obrazie. Ponadto film jest znakomicie, nowocześnie zrealizowany, a mnóstwo drobnych wziętych z zycia obserwacji dodaje filmowi pieprzu. "Drogówka" wymaga skupienia, trzyma do końca w napięciu. Dobrze, ze mam ja na dvd. Będę musial do niektórych scen wrocic koncentrując się na oglądaniu/słuchaniu dalszych planow.

I wlasciwie na tym moglbym skonczyc posta, gdyby nie fakt, ze taka sucha opinia nie oddaje w pełni wrazenia jakie zrobil na mnie kolejny film Wojtka (tak jest na liscie plac) Smarzowskiego. Porzednie: "Wesele", "Dom zły" były także duże. "Róża" bardzo dobra. "Drogówka" jest moim zdaniem najlepsza, ("Róże" zaliczam do innej kategorii).
W. Smarzowski, który jest także autorem scenariusza przez jakiś czas pracowal jako reporter dokumentujący prace policji drogowej. To co jest w "Drogówce" nie jest (niestety) wyssane z palca...
Chociaz podobnie jak "Wesele" i "Dom zły" także "Drogówka" pokazuje (moim zdaniem) "nadrealną" rzeczywistość, to jej osadzenie w realiach, które każdy z widzow może zweryfikować poprzez pryzmat swoich "drogówkowych" doswiadczen, jest do bolu prawdziwe. Owa "nadrealność" jest niczym glosno zapalana, jasno plonaca zapalka z "Dzikosci serca" (Wild at heart) D. Lyncha. Wydobyte z ciemności grzechy, przestępstwa i rozne obrzydliwości, zagęszczone dla potrzeb filmu, jaskrawo "oświetlone" tworza te "nadrealność", która nie jest fałszowaniem rzeczywistości, ale rzeczywistoscia ujawniona i opisana skryptem W. Smarzowskiego. Sceny sa geste od akcji dziejącej się w kilku planach, a pomysl wykorzystania zdjęć wykonanych roznymi kamerami, w tym przemyslowymi i tel. komórkowych nadaje filmowi wlasciwy, miejscami wręcz paradokumentaqny "nerw". Nie można przecenić operatorskiej roboty Piotra Sobocinskiego juniora. Obraz jest na najwyższym poziomie. Montaż znakomity.
Nie wiem jak policji, ale publiczności film się podobal. Czytam, ze miał ponad 1 mln. widzow.

Podoba mi się to co robi W. Smarzowski. Nie mam do niego pretensji za drobna pozyczke (samochodowa scena z hamowaniem/odgryzieniem) ze "Swiata według Garpa" (The World According to Garp), bo pozyczke twórczo wykorzystal i rozwinal, ku radości widzow, którzy mogą się minac ze znakomitymi kreacjami RobinaWilliamsa i Glenn Close.
W. Smarzowski podoba mi się nie tylko jako reżyser, lecz także jako człowiek, o czym szerzej w poście o jego znakomitej "Róży".
Jeszcze jedno!
"Drogówka" NIE JEST filmem familijnym! Chociaz zawiera znaczny ladunek edukacyjny i nie można mu odmowic walorow poznawczych, zdecydowanie nie jest dla dzieci.

niedziela, 24 listopada 2013

Randy Crawford, live koncert, Sala Kongresowa, piątek 2013.11.08

Randy Crawford, live koncert, Sala Kongresowa, piątek 2013.11.08

Pewnie o koncercie napisano już wszystko co było do napisania i wracanie do niego może nie mieć większego sensu, gdyby nie szczególne okoliczności związane jego promocja na antenie Trojki polaczone z ceremonia wręczenia artystce specjalnej nagrody Programu Trzeciego.

The Crusadres byli klasa dla siebie.
Nie mam pojęcia jakim cudem
mlodziutka wówczas (1979) Randy
zaspiewala na ich plycie. Zrobila to
na tyle skutecznie, ze znakomity
wokalny kawalek z tej samej kasety
"Soul Shadows" w wykonaniu Billa
Withersa poszedł w zapomnienie,
a "Streel Life" ciagle zywe!
(ta kaseta, podobnie jak inne kasety
Crusaders kupiona około 1981r nadal
gra!)
  
Koncert zaczal się od instrumentalnego, polgodzinnego intro trio pianisty Joe Sample, czyli muzyka legendarnych The Crusaders, który był kompozytorem wielu utworow legendarnej kapeli, która w szczególny sposób laczyla jazz, soul, pop tworzac unikalny, bardzo pojemny styl, w którym było miejsce dla takich utoworow i wykonawcow jak Randy Crawford ze Street Life. W Warszawie nie było Joe Sample, którego z powodu choroby na klawiszach zastapil inny muzyk. Po polgodzinnym instrumentalnym intro, Sample junior grający na basie zapowiedział Randy....
To jednak był szok! Na scene wyszla kobieta o gabarytach niani Scarlett O'Hara...
Na szczęście szybko zaczela spiewac i wyszlo na jaw, ze to jednak ona - Randy, a może jej glos uwieziony w zdeformownym tusza ciele. Bo glos został ten sam!
Pierwszy kawalek Randy zaspiewala stojąc, reszte koncertu siedziała na taborecie wstając czasem, ze względu, jak sama powiedziała, na kłopoty z krążeniem. Zaspiewala wszystkie swoje największe przeboje, m.in. Street Life, One Day I'll Fly Away, You Might Need Somebody, Rainy Night In Georgia, Secret Combination. Było milo, nastrojowo, cieplo. Randy i towarzyszace jej trio zbudowalo na sporej przecież estradzie Sali Kongresowej przytulna, klubowa atmosferę.
Było fajnie. Do czasu...
Pod koniec koncertu na scene wtargnelo wysokie gremium w osobach szefowej Trojki, Marka Niedzwieckiego i organizatora Ladie's Jazz Festival (impreza na której zaproszenie Randy pojawila się w Polsce). M. Niedzwiecki odczytal tekst z którego wynikało, ze Randy została uhonorowana specjalna nagroda: "Diamentem Trojki", za ..."caloksztalt, dokonania itd."..., a kiedy usilowal ten nabzdyczony txt przetlumaczyc na angielski, Randy bezceremonialnie podszla do Niedzwiedzkiego wziela z jego rak bukiet kwiatow, Magdzie Jethon "odebrała" swoja nagrodę/trofeum i lekceważąc obecność wysokiego gremium, podeszla do mikrofonu rozpoczynając czesc "na bis"...
Spiewajac pierwsza "bisowa" piosenke trzymala w rekach ow "Diament Trojki", który z daleka wygladal jak wykonana z przezroczystego plastiku kula wielkości pilki recznej, z pseudeo diamentowymi szlifami. Za każdym razem kiedy Randy wykonując piosenke spojrzała na tę paskudę smiala się glosno i wtracala teksty: "nigdy czegos takiego nie dostałam", "mam nadzieje, ze mnie przepuszcza na cle" itp.
Koncert Randy miał beprecedensowe wsparcie medialne ze strony Trojki. Nigdy wcześniej (a słucham Trojki od zawsze) nie slyszlam tak gestej, wręcz nachalnej reklamy jakiejkolwiek imprezy.
Nazwanie wystepu Randy Crawford "rocznicowym" z okazji 25-lecia live koncertow w Studio A. Osieckiej moim zdaniem było mocno naciągane, bo przecież Randy nigdy w tym studio nie wystepowala. Nieznosnie wręcz natezenie reklamy koncertu na antenie Trojki wskazywalo raczej na kiepska sprzedaż biletow i szczegolny układ z organizotorem Ladie's Jazz Festival. Cala ceremonia wręczenia nagrody "Perla Trojki", (o której nigdy wcześniej nie slyszalem), zachowanie artystki, która wygladala na mocno zaskoczona pojawieniem się oficjeli na scenie wskazywala, ze Randy nie była swiadoma bycia "czescia rocznicowych obchodow". Odnalazla się jednak swietnie w tej dziwnej dla siebie sytuacji osmieszajac mimowolnie, sztuczne, zbędne, sztywne zadecie, które moim zdaniem było konsekwencja proby ratowania/sprzedania koncertu.
Na koncert Randy Crawford poszedłbym bez "rocznicowej" etykiety. Zreszta wydaje mie się, ze kiedy pierwszy raz uslyszalem jego zapowiedz nie był jeszcze "rocznicowy". To, ze się nim stal przyniosło dodatkowe atrakcje wzbudzając wesolosc artystki i smiech na widowni.
Smiechu nigdy dość...

sobota, 16 listopada 2013

"Labirynt", (Prisoners), reż. Denis Villeneuve, USA, 2013, wlasnie w kinach

"Labirynt", (Prisoners), reż. Denis Villeneuve, USA, 2013, wlasnie w kinach

"Nie, nie chce na Ide. To smutny film, a ja chce na cos wesołego" - powiedziała koleznaka.
"Chodzmy na Labirynt, slyszalam o nim wiele dobrego. Gra w nim Jake Gyllenhaal, jeden z cowboy'ow z Tajemnicy Brokeback Mountain, pamietasz? To swietny aktor" - zaproponowala, a w konsekwencji ostatecznie zdecydowala.
I w ten oto sposób, za sprawa przewidywalnie nieprzewidywalnego kobiecego sposobu myslenia znaleźliśmy się na mrocznym, ponurym, bron boze wesołym thrillerze. 

Film to dlugi (2.5h) i strasznie pokręcony. Niewiarygodna ilość czubow i popaprancow zgromadzona w malym miasteczku, gdzies w USA kwalifikuje ten film bardziej do gatunku mrocznego sci-fi niż rasowego thrillera (moim zdaniem oczywiście). Tak, to prawda. Film broni się znakomita gra aktorow w tym rzeczonego Jake Gyllenhaala i swietna robota filmowa typowa dla kina amerykańskiego. Akcja rozwija się bardzo wolno, wręcz na granicy mojej wytrzymalosci. Musialem się mocno wysilać, żeby nie poddac się Morfeuszowi, który korzystając z mojego osłabienia ciężkim tygodniem usilowal wciagnac mnie do swojego królestwa.
Pomimo zastrzezen oceniam ten film jako niezły.
Jednak chciałem, wolalem i nadal chce isc (i pewnie pojde) na "Ide".

piątek, 15 listopada 2013

"Wróg numer jeden" (Zero Dark Thirty), reż. Kathryn Bigelow, USA, 2012, dvd

"Wróg numer jeden" (Zero Dark Thirty), reż. Kathryn Bigelow, USA, 2012, dvd

To kolejne po "The Hurt Locker. W pułapce wojny", wojenne dokonanie Kathryn Bigelow. Kolejny zaskakująco dobry film wojenny zrobiony przez kobiete.

Ten film to kawalek prawdy o wspolczesnej wojnie. Jest bardzo brutalny i m.in. dzięki temu wiarygodny. Amerykańskie kino wojenne at its best: znakomici aktorzy, zdjecia, technika, rozmach, czyli duza kasa i sprawna rezyseria.
Film o sledzeniu, odnalezieniu i zabiciu Bin Ladena. Jest w nim skromy, zaskakujacy watek polski, który swietnie wspolgra z filmem J. Skolimowskiego "Essential Killnig". Nie ma w nim miejsca na ocene moralnego aspektu bezprecedensowej akcji amerykanskich sil specjalnych, które dzialajac bez zgody i uprzedzenia obcego państwa (sojusznika jakim jest Pakistan) zamordowaly Bin Ladena wraz z kilkoma osobami z jego bezpośredniego otoczenia. Morderstwo, czy wyrok? Pani reżyser zostawia widzowi ocene zasadności amerykanskich dzialan zestawiając sceny brutalnych przesluchan z zapewnieniami Baracka Obamy o czystości dzialan tzw. sluzb i braku amerykańskich tajnych wiezien poza granicami USA. Hipokryzja w skali giga.
Film zdecydowanie dla chlopcow.

To pierwszy film, w sezonie zimowym 2013, który obejrzałem na trenazerze. Film pochodzil z mojej priv filmoteki. Bonus z BP.
A miałem ochote na cos zupełnie innego. Jednak kiedy udałem się do swojej lokalnej wypozyczalnie dvd okazało się, ze ta przestala istnieć...
Jestem w głębokiej rozpaczy.
Nie wiem jak przetrwam sezon zimowy.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Anita Lipnicka, live koncert, Trójka, Studio A. Osieckiej, niedziela 2013.11.10

Anita Lipnicka, live koncert, Trójka, Studio A. Osieckiej, niedziela 2013.11.10

W piątek koncert Randy Crawford w Kongresowej, a w niedziele Anita Lipnicka w Trójce.
Zaczynam od koncertu Anity, bo wlasnie wrzucilem do odtwarzacza jedna z dwóch plyt kupionych po koncercie, te przez trase koncertowa promowana, najnowsza - "Vena Amoris".

Piotr Baron kwieciście zapowiedział koncert Anity Lipnickiej podnosząc jej madrosc, szczerość, umiejetnosc skaldania slow w teksty, celność wypowiedzi w nieprzypadkowo poukładanej, autorskiej plycie o "pięknym tytule".

Tak, Panie Redaktorze Baron. Dobrze Pan gadasz! Innym facetom tez sie Anita podoba.



(Wiem, ze marne foto, ale...)
Anita wystapila ubrana skromnie
i rasowo a'la pensjonarka. Ciemne rajstopy,
ciemna spodnica i vintage'owa bluzka
z rekawem 3/4, szerokim
kołnierzykiem, plisowanym frontem
i dluga, zawiazana w kokardke
akasamitka.
 
Anita wyszla na scene w towarzystwie swojej kapeli, która praktycznie w calosci sklada sie z angielskich muzykow. Zasiadala na krześle (niczym Randy Crawford) i na siedząco, często i gesto akompaniując sobie na gitarze odspiewala wszystkie piosenki zgromadzone na ostatniej plycie.
Sama poprowadzila konferansjerkę opowiadając zaskakująco wiele o alkoholowych doświadczeniach swoich muzykow, zwłaszcza zmaganiach z wodka. Jak na moje wyczucie troszkę przesadzila, ale opowieść o turnieju w siłowaniu sie na reke we wroclawskim pubie, w wyniku którego panowie z kapeli mieli duże trudności z graniem kolejnego koncertu była smieszna i pouczajaca. (konkurs wygral Polak z ekipy technicznej).
Kazda piosenke Anita poprzedzala kilkoma słowami wyjaśnienia, tłumaczeniem o czym będzie spiewac, czego, jakich doswiadczen dotyczy (polski!) tekst. I dobrze! Bo "Vena Amoris" to bardzo babska plyta. Autorka wszystkich tekstow jest Anita. Teksty wiec sa b. kobiece, przez kobiete i dla kobiet pisane. Wobec faktu, ze na widowni było sporo facetow, tłumaczenie z pewnoscia sie przydalo, przyblizajac Panom nieogranialne przez nasze proste umysły meandry myśli, sciezki skojarzen plci przeciwnej.

Było milo, ale monotonnie. Cala plyta (zagrala tez kawałki ze swojej poprzedniej plyty np. "Noisy Head") utrzmana jest w jednym nastroju, podana w dość wolnym rytmie. Ma charakter sentymentalnej opowieści o roznych sytuacjach z którymi radzi sobie bohaterka opowiadanych historii. Muzycznie to folk podkreślony specyficznym instrumentarim w sklad którego wchodzilo m.in. banjo, mandolina, a takze pedal steel nadający niektórym utworom tchnienie country.
Jak słusznie zauwazyla Anita, żadna stacja radiowa nie będzie grala tej muzyki poza Trójka oczywiście, która już od dłuższego czasu emituje przyjemny dla ucha kawalek "Hen, hen". Mysle jednak, ze artystka ma wystraczajaca ilość wiernych fanek i fanow, którzy chętnie kupia plyte i bilety na koncerty. Bo Anita spiewajaca, jak sama zauwazyla już od ponad 20-stu lat jest skonczona profesjonalistka traktujaca swoja publiczność b. poważnie. Dosc powiedzieć, ze trójkowy koncert trwal 1h 45min, czyli prawie o godzine dluzej niż jego emisja na antenie, która tradycyjnie trwa do 21:00. Widac było, ze granie, obcowanie z publicznoscia sprawia jej i muzykom (panowie żeby przezyc z puchą browaru każdy; w/g Anity polskie piwo b. muzykom pasi) autentyczna przyjemność. Na bis zaspiewala piosenke, która jak powiedziała wlaczyla do repertuaru trasy, gdyż chciała przypomnieć i pokazac, ze pamięta skad sie wziela i co ja wyniosło na pozycje gwiazdy estrady. "Ona ma sile" zabrzmiało mocno i dobrze, a publicznosc już na początku piosenki rozpoznając ow kawalek nagrodzila artystke oklaskami.
(taaa, to ten kawalek reklamujący koparko-spycharke Ostrówek, powiedział Darek, któremu opowiadałem na dzisiejszym porannym rowerku o wrażeniach z koncertu). Ostrówek, czy CAT to fajna piosenka-wizytowka Anity. Dobrze, ze ja zaspiewala przywolujac czasy Varius Manx. 
Nie sledze losow i kariery Anity Lipnickiej. Jednak z przyjemnoscia nadstawiam ucha, kiedy udziela wywiadu w radiu, odnotowuje jej udział w rocznicowych projektach Powstania Warszawskiego ("Morowe Panny") i czasami słucham jej piosenek granych przez Trójke. W czasie trojkowego koncertu (nie ma tego na plycie) draznila mnie maniera dziwnego akcentowania/rozciągania niektórych fraz i jak już wspomialem zbyt wiele (moim zdaniem) odwolan do alkoholowych doswiadczen jej angielskiej ekipy. W skladzie kapeli nie było Johna Portera, który jest ze swoja gitara wylistowany wśród muzykow bioracych udział w nagraniu plyty. 

Plyty Anity które mam, których słucham w trakcie pisania tego posta kupiłem (35 zl/szt.) bezpośrednio po koncercie. Wcale nie dlatego, ze tak bardzo łaknąłem je mieć! Tak często jednak narzekałem, ze nie można kupic plyt po koncercie, ze teraz, bedac niejako zakladnikeim swojego utyskiwania - kupielem.
Slucham i jeszcze nie wiem, czy mi sie podobają. Odsluchalem kazda z nich po 2x i jak na mój nieskomplikowany, meski gust artystka troszeczke przynudza.
Z cala pewnoscia wiem jednak, ze podobnie jak redaktorowi Baronowi i pewnie wielu innym facetom, podoba mi sie sama artystka.
A poszla za obcego! Niby ten obcy to prawie jak swój. Zasiedzialy Angol. A jednak Angol!
Może powinni sie spotkać z Rayem Wilsonem i machnąć jakiś fajny kawalek o polskich dziewczynach, bo ten: "Najwiecej witaminy maja polskie dziewczyny" A. Rosiewicza już ciut sie zestarzał...


czwartek, 7 listopada 2013

Krysztof Ścierański, live koncert, Jazzarium Cafe, sobota 2013.10.26

Krysztof Ścierański, live koncert, Jazzarium Cafe, sobota 2013.10.26

To było ciekawe doświadczenie. Tydzien wcześniej Joe Bonamassa, a zaraz po nim jeden z najlepszych polskich gitarzstow basowych - Krzysztof Scieranski. Sala Kongresowa wypelniona nieomal w 100% i malutka, kameralna scena w niewiele większym od sceny lokalu Jazzarium Cafe.
Joe B. ze swoja kapela, K. Scieranski solo. Inne style i estetyka, inne pokolenie, wiec inne doświadczenia, a to co wspólnego to ten instrument i ponadprzeciętne umiejetnosci.
Ale od początku.
Bo wlasnie już na początku niezle się wkurzylem kiedy parkując na wąskiej Wilczej tuz przed Poznanska starając się "schować" tyl swojego dość długiego samochodu najechalem przednim zderzakiem na b. wysoki krawężnik. Korekta najazdu skonczyla się wyrwaniemm części zderzaka, co oczywiście nie nastroilo mnie zbyt radośnie. Natychmiast przypomniałem sobie czasy, kiedy jezdzac Polonezem moglem bez problemu niczym Eliot Ness wjechać w dowolna przeszkodę bez szkody dla pancernego zderzaka Poloneza. Teraz plastikowe zderzaki nie dość, ze kruche i lamliwe to jeszcze maja wielkość polowy samochodu i tyle mniej więcej kosztują. Cale szczęście, ze było cieplo, wiec nie urwałem wszystkich zatrzaskow/zaczepow i następnego dnia przy pomocy kolegi Krzycha udało się wsunąć zwisajaca czesc zderzaka na miejsce.
Krzysztof lubi sobie
pogadać z dydaktycznym
przechylem, co na tak
kameralnym koncercie nie
razi, jest wręcz fajne.
Tak wiec wkurzony na około 1h przed koncertem wszedłem do Jazzarium Cafe, gdzie Krzysztof Scieranski rozgrzewal pazury i sprzet przed koncertem. Wymienilismy przyjzane "SieMA", zasiadłem i czekając na Maline z rodzina przygladalem się spiętrzonej na estradce elektronice. Dla K. Scieranskiego zostało niewiele miejsca, ale grzejąc sie poruszal sie w miare pewnie w mocno ograniczonej przestrzeni.
Powoli sciagala publiczność. Znaczna jej czesc okazala sie być bliższymi/dalszymi znajomymi artysty. Na sali był nawet lekarz Krzysztofa (podobnie jak u J. Bonamassy).
Jeszcze jedna para rak,
może nawet dodatkowa
para nog i gra gitara;
a tak tyle roboty, ze
na granie mało czasu.

 
Pare minut po 21:00 zaczal sie koncert. Krzysztof był mocno zarobiony starajac sie panować nad zgromadzona na scenie elektronika. Nagrywal i nakladal kolejne loopy, po to by "na nich" grac kolejne utwory/linie melodyczne uzywajac do tego celu glownie 2-funkcyjnej gitary-syntezatora. Wszystko oczywiście live. Odnosilem wrazenie, ze obsluga elektroniki pochlania artyste w tak dużym stopniu, ze miast uwolnić myśli i dac upust swoim stricte muzycznym mozliwosciom, był w większym stopniu zajęty naciskaniem guzikow niż samym graniem. Miałem wręcz odczucie, ze nie do końca panuje nad tymi wszystkimi zabawkami, które go osaczaly, swiecily, migaly, rozpraszaly.
"Zmazalo mi sie" - powiedział Krzysztof w trakcie budowania jednego z utworow, ale szybciutko dogral sobie "zmazana" pętelkę i pojechal dalej.
Jak już wreszcie
ogarnie te przelaczniki,
suwaki i inne guziki robi
to co robi najlepiej - gra.

 
Po przerwie koncert nabral rumiencow. Krzysztof opowiadal o kulisach powstania niektórych utworow, (ciekawa opowieść o utworze "Cialo" G. Ciechowskiego; K. Scieranski jako muzyk sesyjny uczestniczyl w nagraniu kilku plyt G. Ciewchowskiego) prezentowal rozne techniki gry, przywolywal historie swoich gitar, zwłaszcza Fendera z 1969 roku, który w tamtym czasie kosztowal tyle co polowa sporego mieszkania w Krakowie.
Ta srodkowa czesc koncertu była moim zdaniem najlepsza. Potem artysta oglosil koniec swojego występu i..... wyszedł z kawiarni. Publiczność domagala sie bisow, wiec wrocil i gral dalej. Miałem wrazenie, ze nie miał przygotowanego repertuaru na tak długie muzykowanie i momentami (moim zdaniem oczywiście) robilo sie nudnawo i smetnie. Defintywny koniec nastapil około 24:00.

Poszedlem na koncert bo pamiętam Krzysztofa Scieranskiego z okresu kiedy gral ze "String Connection" (niedawno, dzięki refleksowi Maliny, 3-4 lata temu bylismy na koncercie reaktywowanej kapeli w "Fabryce Trzciny") i z koncertu Walk Away w "Akwarium" wiele lat temu (chociaż tutaj nie jestem pewien jego obecności; z pewnoscia był tam jego brat Paweł, także gitarzysta).
Jazz-rockowe klimaty, mocne granie z duza przestrzenia/swoboda dla każdego z muzykow oraz to co bardzo lubie w takim graniu - interakcja, wzajemne stymulowanie sie, uzupełnianie, nakręcanie, na to liczyłem (w pewnym stopniu), tego oczekiwałem. Oczywiście miałem swiadomosc, ze ide na solo-koncert, ale chciałem slyszec więcej gitary, mniej synezatorow. Ta (syntezartorowa) strefa uzycia gitary jest skutecznie (dla mnie) wypelniona przez Pata Metheny, którego od czasu "Offramp" słucham w dużych ilościach, jestem praktycznie na każdym jego koncercie w PL, ale nie jest to równoznaczne, ze lubie i akceptuje wszystko co robi. Projekt/plyta/koncert "Orchestrion", formalnie ciekawy, nie przemowil do mnie. K. Scierański z uzglednieniem proporcji udal sie w tym wlasnie kierunku, a ten, jak już napisałem niezbyt mnie rusza.

Gitary Krzysztofa Ścierańskiego.
Fender (1969r) z prawej należał do
Mariana Pawlika z Dżambli. Kiedy
muzyk postanowil sie ozenic i trzeba
było kupic mieszkanie, on sprzedal
Fendera, oni - rodzice wybranki dorzucili
II polowe i starczylo na mieszkanie!
Takie wówczas były relacje cen!
(opowiedziane przez K. Scierańskego)
To tyko jedna z fajnych historii/wtrętów,
które usłyszeliśmy w trakcie koncertu.
Swoja droga to fantastyczne, ze wiosełko
trafilo do tak klasowego gitarzysty jakim
jest Krzsztof!
 
Wiele lat temu mielismy artyste, który zdecydowal sie na solo-występy. Czesław Niemen, gdzies od poziomu "Katharsis", czyli II pol. lat 70-tych uzbroil sie w wieze elektroniki i w jej towarzystwie rozpoczal koncertowanie w PL. Publicznosc z zainteresowaniem i uwaga wsluchiwala sie pierwszy utwor, drugi tez przechodzil, ale przy trzecim z widowni dalo sie slyszec ponaglające: "Czesiek dawaj, ..urwa, dawaj!". (Byłem, widziałem, sluchalem, nie krzyczałem). Publicznosc chciała show, a co to za show: facet stojący za wieżą elektroniki oświetlony punktowym reflektorem, wydający dzwieki z siebie i roznych moogow, czy innych klawiszy. Jeśli jeszcze uwzgledni sie możliwości owczesnej elektroniki - nudy na pudy. Poza wszytkim był w tym dodatkowy aspekt - ryzko. Otoz Pan Czesław jezdzil z ta wieza po kraju i szybko sie okazało, ze zachodni sprzet niezbyt chętnie znosi wahania napięcia w polskiej sieci. Nie dość, ze sinusoida pradu przemiennego miast łagodnej, falowej postaci miała charakterystke, zęby pily tarczowej, która skutecznie rżła te Cześkowe moogi, to jeszcze napiecie daleko odbiegalo od deklarowanego 220V.... Dzieki temu miałem przyjemność scisniecia prawicy z Panem Czeslawem (a łape miał jak podolski złodziej stope), który szukając odpowiedniego stabilizatora napięcia odwiedzil targowe stoisko firmy w której wówczas pracowałem (DHN), a potem wpadl do mnie by kupic (kupil) ow stabilizator.
Wracajac do koncertu Krzysztofa Ścierańskiego miałem wrazenie, ze Krzysztof, który był w W-wie na tzw. "warsztatach" zadzwonil do M. Adamiaka z info: "jestem w W-wie, może zorganiazujesz mi jakies granko?".
Może dlatego koncert (w moim odczuciu oczywiście) był nierówny, porywający tylko w srodkowej części?
Może na moim odbiorze zwazyl fakt, ze nie znam aktualnych dokonan Krzysztofa Ścierańskiego?
Może chcialem uslyszec to co chciałem, a dostałem j/w i lekko sie rozczarowałem?
Może to ten cholerny zderzak...