niedziela, 21 kwietnia 2019

"Springsteen on Broadway”, 2018, film. Netflix

Trzeba być Bossem, żeby wpaść na taki pomysl i dużą wiare, żeby z  powodzeniem go zrealizować. Teraz, kiedy wiekszosc gwiazd rocka, pop-kultury sciga się na mega wyniki usilujac zapelniac wielkie hale, stadiony, udając się na wielomiesięczne tourne, Bruce Sprignsteen wymyslil sobie serie kameralnych koncertow w broadway'owskim teatrze Walter Kerr Theatre liczącym niespełna 1000 miejsc. Dal tam, uwaga, 236 koncertow, granych przez praktycznie caly rok 2017, które przyniosły mu, bagatela, 113 mln USD wplywow, a ze był praktycznie jedynym wykonawca (poza zona Patt Scialfa, która wspomagala Bossa w bodaj 2 kawałkach) można uznac, ze było to intratne przedsiewziecie. Na koniec jeszcze Netflix nagral to wszystko i tak obok cd i dvd powstal film, który obejrzałem na Netlfiksie wlasnie. (Ten film był powodem, dla którego jakiś czas temu kupiłem dostep do Netfilksa)

Jednak wbrew pozorom nie jest to swiezy pomysl Bossa. Miałem szczęście być na jednym z dwoch koncertow Springsteena w Polsce w 1997 roku w Sali Koncertowej, kiedy objezdzal swiat, ze swoja kameralna plyta "The Ghost of Tom Joad". Było dokładnie tak jak na Broadwayu: On, gitara, harmonijka, punktowy reflektor, tekst i muzyka. Patti nie była chyba wówczas zona Bossa, być może nawet nie była jego dziewczyna. W każdym razie nie było jej na scenie. Ten koncert, jedyna jak dotad wizyta Bossa w Polsce zrobil na mnie potężne wrazenie.

Już wówczas byłem (i nadal jestem) fanem Bossa. Pierwszym poznanym przeze mnie kawalkiem Springsteena był "Point blank". Uslyszalem go w coverowym, amatorskim do bolu wykonaniu dwóch Holendrow w akademiku w Delft pod koniec lat 70-tych. Był weekend, wrocilismy wlasnie do akademika w ktorym mieszkaliśmy, z lokalnego, studenckiego klubu (kiedyś mowilo się na to dyskoteka). Byliśmy dobrze rozbawieni, a nasi holenderscy koledzy pomimo dość wczesnej godziny (około 4-5 nad ranem) postanowili zaprezentować nam (mojemu koledze Malinie i mnie) swoje muzyczne umiejetnosci. Wydobyli sprzet i z pelna moca zagrali m.in. "Point Blank". Potem poleciały kolejne kawałki. Spontaniczny, poranny koncert wzbudzil nieprzyjazne reakcje mieszkancow trzech okolicznych akademikow (lato, otwarte okna). Przybyli do naszego budynku emisariusze zażądali ciszy i spokoju. Kazdemu zostało wręczone piwo, być może cos jeszcze, i tak zaczela się impreza...

Impreza na Broadwayu kosztowala od 70 USD wzywz. Bilety niezaleznie od ceny sprzedawalay się jak swieze bulki osiagajac na wtornym rynku cene kilku tysiecy USD. Wprowadzono sprzedaż imienna.
Czy warto było pojsc na koncert, ewentualnie poswiecic 2h30min na obejrzenie filmu? Każdy sam to może osadzic. Film na Netfliksie jest wierna rejestracja jednego z koncertow.
Mysle, ze jest to oferta glownie dla fanow Bossa. Bruce opowiada o swoim zyciu, doświadczeniach, doznaniach, przekonaniach ilustrując opowiesc swoimi utworami akompaniujac sobie na gitarze, fortepianie, hanrmonijce. Moim zdaniem jest to ciekawe i interesujące, ale... Kolejnym pytaniem jest na ile ten zyciorys, ta kreacja jest prawdziwa, na ile zas "zrobiona" pod gust i na potrzebe tego przedsiewziecia. Jakis czas temu czytałem biografie Springsteena i miałem wrazenie, ze jest zbyt gladka, uczesana jak na opowieść o zyciu rockmana. Podobnie jest w przypadku "Springsteen on Broadway". Fajnie się to oglada, fajnie slucha. Lubimy taki intymny kontakt z artysta, który z racji swojego wieku, doswiadczen pozwala sobie na większe otwarcie, szczerosc zabierając nas w podróż po swoim zyciu. Z jednej strony wiadomo jest, ze nie musi (chyba)  tego robic. Jest przecież megagwiazda, wiedzie jak się wydaje szczęśliwe, dostatnie zycie spełnionego artysty. "Springsteen on Broadway" wydaje się być czyms co wynika z wewnętrznej potrzeby: mam blisko 70 lat (ur. 1949), nic nie musze, zrobie kameralne podsumowanie swojej kariery, dokonan. Z drugiej zas strony ta poprawność, gladkosc trochę mnie draznily. A może zwyczajnie wolalem i wole Bossa w bardziej drapieżnym wydaniu? Tego z The E Street Band, we flanelowej koszuli, który w początku lat 70-tychtych był ucielesniem "nowego oblicza" amerykańskiego rocka.
A jednak fajnie się to oglada.
Może się myle pisząc, ze "Springsteen on Broadway" to rzecz glownie dla fanow Bossa.
Może po obejrzeniu tego koncertu fanami stana się Ci, którzy nim nie słyszeli? (o ile możliwe jest nie slyszec o Springsteenie).
Bo nadal, pomimo kameralnych wykonan jest w utworach Springsteena to co mnie uwiodło wiele lat temu: prawda o zwyczajnej, robociarskiej Ameryce podana w prosty, bezkompromisowy sposób, ubrana w muzyke, która niezależnie od wykonania: solo, czy z kapelą, budzi emocje, zostaje na dluzej.
Ze mna została na zawsze, a 5-cio płytowy set winyli "Bruce Springsteen & The E Street Band, Live 1975-1985", gdzie Bruce chętnie i często opowiada o genezie powstania granych utworow, jest tym czego nadal słucham chętnie i często. Pomiedzy tym zestawem a "Springsteen on Broadway" jest blisko pol wieku roznicy. Każdy może ocenic czy Boss w wydaniu 2018 jest tym samym facetem z roku 1975-1985. Przed koncertowym wykonaniem "The River" jest dość dluga opowieść Bossa o jego długich za ramiona włosach, o sprzeczkach z ojcem, o powolaniu do wojska (Wietnam!), powrocie z komisji rekrutacyjnej. Zaraz potem jest dynamiczne, dramatyczne "War"...

Nie mam watpliwosc.
Bruce anno 1975 i 2018 to ten sam facet, chociaż w wersji 2018, w broadway'owskim wydaniu jest stonowany, łagodniejszy, refleksyjny.
Nadal mi się podoba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz