Wiekszosc moich znajomych ma stosunek emocjonalny do tworczosci Leonarda Cohena. Jednak, gdy chodzi o jej odbior zaczyna się wybrzydzanie i warunki: tylko w wykonaniu Leosia, tylko w jezyku angielskim, tylko plyty do roku 1971, czyli "Songs of love and hate" (z której pochodzi słynny "Famous Blue Raincoat"), bo wszystko co potem - komercha.
W roku 1978 został wyemitowany w polskiej TV ten program.
Jak na tamte, siermiężne czasy to było COŚ!
Fajnie, ze jest YT, ze można go sobie teraz przypomnieć, bo: "Mój Boże, jacy oni wszyscy młodzi i piękni... Maciej Zembaty, Andrzej Poniedzielski, Jan Kanty, John Porter, boski polski Marlon Brando- Roman Wilhelmi, cudne dziewczyny Kora, Elżbieta Adamiak. Ten program, to magiczny wehikuł czasu. Wsiadam, nie waham się ani chwili!", a to tylko jedna z wielu utrzymanych w podobnym tonie wypowiedzi zamieszczonych pod tym programem na YT.
Alleluja! na bis. Z tylu, czego nie widać na foto był jeszcze chórek KAGYUMA składający się z czterech wokalistek wspomagających front. |
Nie można przecenić roli M. Zembatego w popularyzacji tworczosci L. Cohena w Polsce. To wlasnie dzięki niemu mam tak, ze oglądam i słucham wszystko pod czym podpisany jest Leonard Cohen, nawet jeśli mam wrazene, ze to tylko odcinanie kuponow od Jego popularności i slawy.
Nie moglem wiec nie pojsc na "Słynny niebieski prochowiec" - koncert Teatru Piosenki (nie wiedziałem, ze jest taki teatr) w nowych przekładach szefa Teatru - Romana Kołakowskiego.
Dwugodzinne obcowanie z tekstami i muzyka L. Cohena to autentyczna przyjemność. Nie szukałem roznic w przekładach (sa, znaczne), sluchalem, cieszyłem oczy i uszy gra i spiewem kolejnego pokolenia artystow, dla których Cohen jest tak samo wazny jak dla tych, z programu TV
sprzed 40-stu lat.
Spiewajacym, w wiekszosci młodziakom, towarzyszyla grajaca live kapela Teatru Piosenki, gdzie pierwszoplanowa role pelnil znakomity gitarzysta Marcin Gałkowski.
Spektakl, bo chyba to slowo dobrze opisuje cale przedsiewziecie, był/jest wlasciwie przewidywalny.
Jakby nie skladac tekstów Cohena, jakby nie mieszac kolejności songów efekt końcowy jest zawsze taki sam - dobro w splocie ze zlem, a na koncu milosc, która tłumaczy, leczy, koi...
Ale Leonarda Cohena już nie ma. To co było kiedyś pieśniami o kolejnych przygodach, rozterkach, kobietach, uczuciach, dzisiaj może być odczytane jako zal, nostalgia wobec uplywajacego czasu, nieuchronnosci przemijania.
Ot, inny kontrapunkt wyznaczony odejściem Poety.
Mnie się podobalo.
Bardzo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz