wtorek, 9 listopada 2021

"Marianne i Leonard: Słowa Miłości" (Marianne & Leonard: Words of Love), reż. Nick Broomfield, USA, 2019, film dokumentalny, Netflix

"Marianne i Leonard: Słowa Miłości" (Marianne & Leonard: Words of Love), reż. Nick Broomfield, USA, 2019, film dokumentalny, Netflix

Podobał mi się ten film na 7/10, czyli "dobry" w skali filmweb. Podobał mi się także dlatego, że wyszło na moje! Zawsze uważałem, że L. Cohen jest wcieleniem Satyra (co nie znaczy, że go nie lubiłem), który od momentu totalnej klapy jego drugiej i ostatniej książki "Beautiful Losers" postanowił, że z literata przepoczwarzy się w barda i przez całe późniejsze artystyczne życie  żmudnie melorecytował teksty, których nikt wcześniej  nie chciał kupować pod postacią nowel, powieści. Tak to sobie wykoncypował. Sądząc po ilości fanów, a zwłaszcza fanek nawet mu to nieźle wyszło:) 

Związek z Marianne Ihlen jest tylko przyczynkiem do szerszej opowieści o "słowach miłości", które NIE były zarezerwowane TYLKO dla Marianne. Film jest w moim odbiorze słodko-kwaśno-gorzkim dowodem na to, że nie ma łatwych rozstań. Zawsze jest ktoś kto (bardziej) cierpi, ktoś komu (bardziej) wali się świat. W tym przypadku była to nie tylko Marianne, ale także jej syn z poprzedniego związku - Axel. Leonard ojcował Axlowi, mieli świetne relacje. Kiedy Leo odszedł Marianne kompletnie się pogubiła, Axel wraz z nią. Motyw "gubienia się" dotyczył praktycznie całego towarzystwa zasiedlającego Hydrę. Idylliczna wyspa ujawniła swoją nomen omen destrukcyjną naturę. Praktycznie żaden z damsko-męskich związków w grupie przyjaciół Marianne i Leonarda z tego okresu nie przetrwał próby czasu. Być może mogły istnieć tylko tam, na wyspie. W greckim słońcu, ciepłym morzu, zasilone prochami, podlane retsiną... Być może w jakimś sensie były rodzajem wakacyjnej miłości, która zwykle kończy się wraz z powrotem do rzeczywistości... Ta zaś, w osobach krytyków literackich była bezwzględna dla powstałej w oparach LSD i amfy "Beautiful Losers". Biez wodki nie razbieriosz!

A Leo? Ruszył w świat i jak na Satyra przystało robił swoje. Film obszernie opowiada o kolejnych związkach L. Cohena, by dotrzeć do momentu, kiedy po zamknięciu się na kilka lat w buddyjskim klasztorze skonstatował, że jego agentka, tak, kobieta(!) sprzeniewierzyła oszczędności jego życia, bagatela, około 5 mln USD. Hydra ujawniła swoje kolejne oblicze, oblicze Mścicielki :) Chichot losu. Satyr został sponiewierany przez kobietę. 

Lubię Cohena. Wielokrotnie pisałem o nim na blogu, łącznie z tym, że gdy zorientował się, że nie ma za co żyć i ruszył w trasę aby uciułać parę zielonych nie zdecydowałem się, żeby pójść na jego koncert. Uważałem cenę 500 zł/bilet (Torwar, sierpień 2011) za mocno przesadzoną. Dzisiaj trochę żałuję. Ostatecznie jak się nad tym zastanowić to TYLKO cena butelki przyzwoitej single  malt. Ale nie ma co rozpaczać. Łyskacza zawsze można kupić i sącząc trunek posłuchać Cohena z cd lub spotify. To oczywiście nie to samo co koncert, ale też przyjemne. "Marianne i Leonard..." opowiada o czasie kiedy LSD było legalne, dopełnia wizerunek kanadyjskiego barda i stanowi także dobrze udokumentowany materiał dydaktyczny, którego istotę Stevie Nicks zgrabnie ujęła w piosence "Dreams":

[...]Players only love you when they're playing
Say... Women... they will come and they will go
When the rain washes you clean... you'll know[...]

(luźne skojarzenie, prawie bez związku) A film? Film dalej opowiada historię Satyra, który po kilkuletniej medytacji w buddyjskiej celi przeistoczył się w barana (bo przecież z racji wieku nie w baranka; owieczką też nie był). Ale to "dalej" musicie obejrzeć sami. Zapewniam, że warto!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz