czwartek, 30 września 2021

"A-HA"(A-ha - The movie), reż . Thomas Robsahm, Niemcy/Norwegia, 2021, film

 "A-HA"(A-ha - The movie), reż . Thomas Robsahm, Niemcy/Norwegia, 2021, film

Jest tak mało filmów muzycznych! Nawet jeśli się pojawiają błyskawicznie znikają z ekranów. Tak jakiś czas temu było z dokumentem o Bjork. Zarejestrowałem obecność filmu w kinach i zanim zdążyłem się zebrać w sobie i ruszyć do kina, film zniknął z ekranów. Dlatego teraz reaguję natychmiast. Jest film, ja jestem w kinie. Akurat w tym miesiącu w repertuarze warszawskich kin istna obfitość filmów muzycznych: "Anette" Leosa Caraxa - byłem, widziałem, gorąco polecam. To music-hall, ale zaskakujący zarówno w warstwie muzycznej, dramaturgicznej i wizualnej. Aktorsko znakomity. Nominacje do Oscara zdaniem wielu praktycznie pewne. "Zappa" - dokument o Franku Zappie wyświetlany  w ramach 18th DOCS AGAINST GRAVITY. Kto nie zdążył niech żałuje. Szalenie ciekawy film o człowieku-orkiestrze, muzyku-instytucji. No i "A-HA"...

Ten film jest typowym do bólu zębów dokumentem o trzech Norwegach, którzy wymarzyli sobie międzynarodową karierę. Założyli kapelę i... Nie jestem fanem takiej muzyki, takich zespołów. Właściwie dopiero film uświadomił mi, jak wielką popularnością cieszyli się i cieszą nadal trzej panowie, którzy sprzedali ponad 50 mln płyt i grali koncerty dla 200 tysięcznej widowni. Na Netflix jest serial "Krótka historia popu" gdzie jeden z odcinków w całości poświęcony jest eksplozji skandynawskich talentów. I nie chodzi tylko o kapele: Roxette, Abba, Ace of Base i oczywiście A-ha, ale także wysyp i kariery skandynawskich producentów, dźwiękowców, czyli ludzi, którzy stoją za sukcesem wielu pop-gwiazd, a są praktycznie nieznani większości odbiorców. Film "A-ha" to także historia trzech niedojadających młodzieńców, którzy szukając szczęścia w Londynie pili z jednego kubeczka, mieszkali w jednym pokoju, żyli baaardzo oszczędnie wspólnie klepiąc biedę, aby teraz oddzielnie jechać na koncerty S-klasą, spać w innych hotelach, mieć oddzielne garderoby, a wszystko o spory dotyczące praw autorskich do ich wczesnych kawałków, w tym "Take on Me". To dość pouczająca historia o tym, że warto jest ustalać reguły gry zanim się do niej przystąpi. To także dość zabawna opowieść o próbie ucieczki od etykiety kapeli dla małolatów, którą pozwolili sobie przykleić na samym początku kariery i która jak sądzę przylgnęła do nich na dobre. I chociaż nie jestem ich fanem nie sposób jest nie słyszeć i nie lubić często ckliwych, ale jednak fajnie skomponowanych hitów. Jest ich w filmie mnóstwo łącznie z bondowskim "The living daylights". Cóż. Wygląda na to, że pod szyldem "A-ha" panowie nie wydadzą niczego nowego. Tym bardziej warto jest zobaczyć ten film.

PS. Pisząc tego posta słucham Radia 357. Za oknem jesień, pada, a Marek Niedźwiecki zagrał właśnie w radiu, ładny, jesienny moim zdaniem "List" Krzysztofa Napiórkowskiego >>>> (TU)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz